8 listopada 2024

loader

Ciemny lud już to kupił… i nie odda za darmo

fot. flickr

Zagadką dla medialnego komentariatu pozostaje utrzymywanie się stałego 30 proc. poparcia dla PiS. To głównie mieszkańcy prowincji. Nie rusza ich ani obciachowy patriotyzm kataryniarza z Krakowskiego Przedmieścia, ani pląsające przed oczami ceny w Biedronce, ani ginące w labiryncie urzędów ślady po córce leśnika, ani tym bardziej urywane wątki korupcyjnych afer w prokuraturze. Dlaczego pisowska trupa buszuje na prowincji, a opozycja nie może tam dotrzeć?

Są dwie główne tego przyczyny. Pierwszą jest potoczna świadomość utrzymujących się z najemnej pracy. Jej marketingowe znaczenie dostrzegł obecny światowy bankowiec. Mianowicie, wykorzystał wiedzę, którą wniosła lewica pomarksowska dla zrozumienia świadomości społecznej „ciemnego ludu” To zmarginalizowane w wyniku neoliberalnej transformacji klasy pracownicze prowincji, oraz odpowiednik tradycyjnego drobnomieszczaństwa: trochę farmerów większych i mniejszych, wspieranych dotacjami unijnymi. Do tego trochę bieda-biznesów w sferze usług konsumpcyjnych i podwykonawstwa. Pisowski rządca dusz rozszyfrował logikę oglądu społecznego świata Zenka, Janusza i Dżesiki. W tym oglądzie otaczającego świata to, co ekscytuje żyjących z dobrych pensji specjalistów metropolii, jest egzotyką dla Pcimian, pozostawionych samym sobie przez różnych Obajtków. Oni sami udają tytanów czynu na koszt utrzymujących się z pracy najemnej.

Świadomość potoczna różnicuje się ze względu na pozycję jednostki w społecznym podziale pracy i własności. Tworzy ona rzeczywistość podstawową. I tak rozsądek właściciela prywatnego kapitału, zainwestowanego w produkcję towarową ukształtuje zadanie, jak najtaniej kupić surowce, dobra inwestycyjne, i jak najdrożej sprzedać wyprodukowany towar. 

Będą to zainteresowania konkurencją, nowymi technikami produkcji, reklamą, zwiększeniem dyscypliny pracy itd. Ciąży na nim imperatyw osiągania jak najwyższej produkcyjności kapitału: zysku, odsetek, renty, dywidendy. Dlatego będzie go interesował system kredytowy i bankowy, kapitał akcyjny, giełda, rynki zagraniczne. Ideologia cudów własności prywatnej i konkurencyjnej przedsiębiorczości sączona od rana do późnej nocy w mediach – to miód na jego uszy. A wpływowe media to z jednej strony TVP-nowski orzeł, z drugiej – TVN-owska reszka. W sumie, polski marny grosz. 

Do tego odrobina postprawdy każdego dnia z tzw. mediów społecznościowych – tego rynsztoku emocji i wkurwienia.

By żołądek nie był pusty

Natomiast właściciela siły roboczej interesuje przede wszystkim rynkowa cena towarów niezbędnych do podtrzymania egzystencji własnej i rodziny. Dokona on podziału swojej aktywności na królestwo konieczności, w którym podlega reżimowi pracy w strefie specjalnej i królestwo wolności, kiedy może być sobą: wypuścić się do centrum handlowego, obejrzeć w telewizji nowy serial Netflixa, poharatać w gałę. Obok poczucia sprawiedliwości społecznej będą dla niego oczywiste przekonania, że trzeba z innymi konkurować o dobrą posadę; pracodawca jest błogosławiony, bo daje pracę; że sam jest kowalem swego losu, może najwyżej liczyć na pomoc Częstochowskiej Pani. Potrafi także się stowarzyszyć, by walczyć w czasie koniunktury o wysokość płacy, długość dnia roboczego, warunki pracy. Stąd amorficzna struktura świadomości potocznej, pełna skrzepów własnych doświadczeń, zasłyszanych od znajomych opinii, który pracodawca jest s-syn, gdzie za granicą lepiej się zakotwiczyć w razie trudności z robotą w kraju. Poza jego świadomością znajduje się wiedza o źródłach zysku właściciela firmy, o obiektywnej sprzeczności interesów ze swoim panem, o wyzysku. On bowiem wypracowuje właścicielowi firmy wartość dodatkową, sam zaś wierzy w ekwiwalentną wymianę pracy na płacę. Dalej, świadomość potoczna jest „bombardowana” przez szkołę, ambonę, różne formy ideologii: narodowych, klasowych, zawodowych. Na dodatek piorą im mózgi dyżurni ekonomiści kraju i medialny komentariat. Stąd niechęć do podatków i do państwa socjalnego – mimo braku mieszkań na wynajem, mimo największego w Europie prekariatu. Jest jeszcze gorzej, kiedy weźmiemy pod uwagę badania wyobrażeń o życiowym sukcesie. 

Zależy on od samodyscypliny, ambicji, kolekcji certyfikatów, ciągłych dokształtów, coachingu, słowem, bogatego CV. To klęska ideologiczna, do której przyłożył się bezklasowy język opisu rynkowego społeczeństwa. Może sprawa miałaby się lepiej, gdyby Netflix nakręcił serial, oparty na scenariuszu z książek Thomasa Pikettego.

W tej sytuacja reakcja ciemnego ludu na bodźce ekonomiczne pisowskiej trupy: 500+, 13,14,15 emerytura, podniesienie minimalnej stawki godzinowej, nawet płacy – była prawidłowa. Choć to koń trojański, to lepiej nie zaglądać mu w zęby.

Co bowiem zrobili dla niego poprzednicy: wszystkie poprzednie ekipy nadwiślańskich liberałów pod różnymi szyldami? Czy to Unii Wolności, gdańskiego desantu KLD: Lewandowskiego, Bieleckiego, Tuska. Potem eseldowskich neoliberałów Leszka Millera, w końcu zlepka minionych, aktualnych i przyszłych deformatorów Platformy Obywatelskiej? Wszyscy bardziej-mniej zaawansowani w doktrynie i praktyce życia na koszt ciemnego ludu. 

Razem stworzyli salon III RP, do którego wstępu strzegła Gazeta Wyborcza, też utuczona benefitami kapitalizmu. Beneficjenci to rzesza drużynników biznesu, na czele z bankowymi ekonomistami, tymi dudkami, którzy żerują na dochodach zagranicznych firm z polskiej taniej pracy, dużego rynku zbytu i niskich podatkach. Znają na pamięć deklinację: ja, mój, mnie, moje. Cieszy ich, że dzięki lekcjom przedsiębiorczości w szkole przyswajają ją też pracujący od rana do wieczora biurowy proletariat, czekający na swoje pierwsze mieszkanie od dewelopera i pierwszego elektryka klasy premium. 

Ale mogą uwieść młode pokolenie, starsze ma dobrą pamięć. Najwyżej zostanie w domu. Dlatego PiS załatwi im podwózkę do lokalu wyborczego.

Po czynach ich poznaliście

Druga przyczyna to brak u nadwiślańskich liberałów dystansu do własnych dokonań po 1989 r. Teraz to antypisowska opozycja. Nie można tylko okładać grubym słowem pisowszczyków, kiedy samemu warzyło się to piwo, jaki musiał pić ciemny lud. Tylko kto inny był wtedy pieszczochem. Przypomnijmy w ogromnym skrócie dorobek formacji nadwiślańskich liberałów. Przypomnijmy po to, by w końcu przejrzeli się w lustrze historii trzech dekad. Tym lustrem, a ściślej przewodnikiem dla „nowoczesnego Polaka” XXI w. są książki najwybitniejszego znawcy w Polsce polityki przemysłowej i strategicznego planowania, wieloletniego sekretarza Komitetu PAN „Polska 2000 plus” prof. Andrzeja Karpińskiego. Polecam zwłaszcza dzieło „Prawda i kłamstwa o przemyśle. Polska w obliczu III rewolucji przemysłowej”, wydanej w 2018 r. nakładem Fundacji Oratio Recta. Z niej pochodzą poniższe dane.

Pierwszy akt wiary nowego obozu władzy to slogan „Komuniści zniszczyli Polskę bardziej niż niemiecka okupacja”. Tak rzekł był w Davos premier II liga. W nagrodę otrzymał odprawę z NBP w kwocie 7 mln zł (by nie przyjął kolejnej konkurencyjnej posady!). Nie zastanowiło go, dlaczego zachodni biznesmeni wydali na zakup polskich zakładów przemysłowych 80-100 mld dol. To wciąż eksploatowana legitymizacja rządzącej elity: im gorszy obraz PRL, tym bardziej nasze górą. Dewizą ich rządów stało się hasło „market friendly’ – frontem do zagranicznego kapitału i polskiego Janusza. To tłumaczyło oddanie zagranicznemu kapitałowi sektora bankowego, handlu wielkopowierzchniowego, likwidację najnowocześniejszych gałęzi przemysłu Polski Ludowej. Dostawali je często za równowartość ziemi, na której stał zakład. Efekt: deindustrializacja polskiej gospodarki, zlikwidowano bowiem 1/3 przemysłu zbudowanego w 45-leciu Polski Ludowej. Produkcja przemysłowa spadła o ¼, a trzeba dodać, że jest ona 3 razy bardziej wydajna niż rolnictwo, i 2,5 niż tak hołubione usługi małego misia. Zamiast tego zagościł na polskiej ziemi montaż i kompletowanie wyrobów gotowych z części i elementów importowanych. To już 2/3 przyrostu produkcji. Także przyrost eksportu to dzieło w 2/3 firm zagranicznych. Ich ekspansji sprzyjały decyzje kursowe późniejszej prezydent stolicy. Co gorsza, deindustrializacji towarzyszyła dekoncentracja przemysłu, a przecież w obecnej fazie rozwoju-regresu gospodarki dla zysku to big is beautiful. W Niemczech to jednozakładowe przedsiębiorstwa tworzące firmy sieciowe o zasięgu światowym, a w Polsce: 1,9 mln mikrofirm, jednostki poczęte bez kapitału, o zerowej zdolności inwestycyjnej, rozwojowej i zatrudnieniowej. Zatrudniają przeciętnie 2 osoby plus wspierający pryncypał, ewentualnie członkowie jego rodziny. Pracowało w nich w 2014 r. 2 mln, 21 proc. wszystkich zatrudnionych, przy unijnej średniej wynoszącej 13,2 procent

Kraina nieudanych reform

Tak powróciła nad Wisłę peryferia niskich płac, niskich podatków, królestwo optymalizacji podatkowej, zwłaszcza dla zagranicznych gości. Oni co roku mogą transferować do centrali 3 proc. polskiego PKB. Efekt socjalny był piorunujący: po 89 r. jedna czwarta populacji utraciła podstawy utrzymania, a 4,5 mln osób straciło swoje miejsca pracy, łącznie z członkami rodzin to co najmniej 12-15 mln osób, czyli 1/3 populacji. Do tego dodajmy emigrację. Wyjechało z kraju ok. 3 mln, głównie młodych, w tym lekarzy, inżynierów, elektroników. W sumie, 20 proc. pracujących, 5 proc. ludności kraju. Mniej odważnych odcięła od pracy w mieście likwidacja publicznej komunikacji. Na dodatek zamiast budowy jak na Zachodzie mieszkań pod wynajem oddano ten ważny sektor państwa socjalnego deweloperom i kapitałowi finansowemu. Dodamy jeszcze do tego co najmniej 5 nieudanych reform: ubezpieczeń społecznych, edukacji, nauki, ochrony zdrowia, podział terytorialny (niepotrzebne powiaty). Gowinowska reforma nauki nie może zrekompensować niskich nakładów na prace badawczo-rozwojowe, niższych dwukrotnie niż średnia w UE. Jeszcze w r. 2005, a więc tuż po wstąpieniu do UE, niezadowolonych ze swojego losu było 82 proc. mieszkańców kraju. Stąd tak niska frekwencja w wyborach – ta nowa polska specjalność. Dopiero grubo ponad 100 mld euro unijnego wspomożenia (może raczej rekompensaty) polepszyło sytuację.

Jak głosił guru liberałów Friedrich von Hayek „planowanie to niewolnictwo”. Mantrę tę powtarzał przewodniczący Tusk prawiąc: „kto ma wizje, niech idzie do lekarza”. Po co liberałom instytucje planowania strategicznego, sprawdzone w Korei Południowej, w Chinach, w Izraelu czy Finlandii ! My budujemy mosty dla pana starosty.

Dlatego bezprogramie PO jest pozorne. Ona swój program, poczęty w uczelniach Wuja Sama, już zrealizowała: nie może mieć innego jako formacja kapitalistycznego status quo. Tylko chciałaby wabić modnymi hasłami „zielonego kapitalizmu”, transformacją energetyczną, metarzeczywistością: green, creative, smart. Nie ma programu, by przesunąć polską gospodarkę w łańcuchach produkcji dóbr i wartości dodanej. Wyjściem z tej sytuacji byłaby selektywna polityka przemysłowa państwa oparta na planowaniu strategicznym – polityka reindustrializacji, zmiany struktury przemysłowej dla zwiększenia udziału przemysłów wysokiej techniki. Wciąż przecież żyjemy w hiperprzemysłowej cywilizacji pogrążającej się w kryzysie planetarnym.

Kto weźmie w cugle nominalnych reprezentantów? Chcą oni zdobywać mandat do władzy za pomocą socjalnych łapówek, marketingu i pijaru. Fakt, że podlegają tak słabej kontroli suwerena, zwiększa swobodę ich decyzji używania publicznych funduszy i litery prawa. To właśnie biurokracja państwa, ubezwłasnowolniona przez neoliberalnych ekonomistów – musi zarazem być tania i efektywna. Potwierdza się po raz kolejny służebno-pasożytniczy charakter tej instytucji; pasożytniczy, bo egzystuje na koszt społeczeństwa, służebny, bo stanowi marionetkę biznesu krajowego i zagranicznego, choć skomle o suwerenności.

Nieszczęścia chodzą parami. Ani neoliberalna III RP, ani liberałowie w narodowym kostiumie IV RP nie rozwiążą problemu milenium polskiej peryferii. Niewiele pomoże składanie z chińskich części elektrycznej Izery, ani Dolnośląska Dolina Wodorowa (a nóż, kogoś uwiedzie słowo dolina). Kto w końcu odważy się na gruntowną reformę podatkową, kto potrząśnie kiesą tłustych cyfrowych misiów, pozbawi ich zyski możliwości leżakowania w rajach podatkowych? Po to, by stworzyć nowe państwo socjalne dla biurowego proletariatu, specjalistów zatrudnionych w budżetówce, dla pracowników stref specjalnych. Oby nie spełniły się słowa poety: „nic nadchodzi, nic w czarodziejskim płaszczu Prospera”. Oby nie był to kolejny makdonald polityki ani budowniczy fortu Polanda, ani wielkomiejski wałkoń.

Tadeusz Klementewicz

Poprzedni

Libkowa tabloidyzacja nauki

Następny

„Umarła klasa” w podróży