2 grudnia 2024

loader

Coraz mniej grzecznej Ani

Z ANNĄ GRYCEWICZ rozmawia Krzysztof Lubczyński

Jak to jest być aktorką w Teatrze Narodowym owianym bogatą legendą i kierowanym przez wybitną postać polskiej sceny czyli Jana Englerta?
To duża satysfakcja, tym bardziej, że już na studiach marzyłam, aby znaleźć się w zespole Narodowego na stałe. Kiedy jeszcze w dzieciństwie zobaczyłam dużą scenę tego teatru powiedziałam sobie, że właśnie na tej scenie chcę występować i to marzenie się spełniło. Wcześniej, przez dwa sezony, współpracowałam z Narodowym bez etatu, choć miałam propozycje etatów w Krakowie i we Wrocławiu. W aspekcie czysto praktycznym taki etat daje minimalne zabezpieczenie na skromne przeżycie od pierwszego do pierwszego i daje pewne minimalne poczucie oparcia. Natomiast satysfakcja głębsza, to możliwość współpracy z wybitnymi koleżankami i kolegami, brania udział w przedsięwzięciach może nie zawsze udanych na szóstkę, ale zawsze podejmowanych z myślą o osiąganiu najwyższego poziomu artystycznego. Zdążyłam jeszcze pracować z nieżyjącymi już Jerzym Grzegorzewskim, a o Jerzego Jarockiego tylko się niestety otarłam, kiedy tu pracował.
Jaka z Pani punktu widzenia jest rola i miejsce Teatru Narodowego w dzisiejszych czasach? Czy należało by ten szyld rozumieć dosłownie i wystawiać tylko albo głównie polską literaturę czy tak jak jest dziś, dawać widzowi także szeroką ofertę dramaturgii obcej? Na przykład Pani nie zagrała w Narodowym ani jednej roli z klasyki polskiej…
Myślę, że dyrektor Jan Englert przyjął założenie, żeby ten teatr poza klasyką polską był otwarty na różne nurty. Wchodzą do tego teatru także twórcy młodsi, jak Maja Kleczewska czy Michał Zadara. Formuła polegająca na wystawianiu wyłącznie klasyki polskiej była by bardzo zamknięta. W Narodowym jest szerokie spektrum, które pozwala widzom zobaczyć, co dzieje się w teatrze i w Polsce i w innych krajach.
Ma Pani za sobą także krótką przygodę z Teatrem Polskim w Warszawie…
Zagrałam dwa razy jeszcze za dyrekcji Jarosława Kiliana:, Penelopę w „Odysei” według Homera i Hankę w spektaklu „Dulscy z .o.o” na podstawie „Moralności pani Dulskiej”. Mam do Polskiego sentyment i kibicuję mu.
Pracowała Pani też w Teatrze La Mort. Co to za scena?
Do dziś z nim współpracuję, jeszcze od czasu studiów. Najpierw miał siedzibę w ośrodku kultury w Natolinie, później na Bielanach, w tamtejszym ośrodku kultury przy metrze Wawrzyszew. Dyrektorką, reżyserką i dramaturgiem tego teatru jest Ewelina Kaufman. To teatr poszukujący, ale inspirujący się Grotowskim, Kantorem, Witkacym. Ewelina zachęciła mnie do udziału w formie zwanej teatrem jednego widza, dla którego gra sześcioro aktorów i który jest przez nich prowokowany do dyskusji. To wejście z widzem w rozmowę, oderwanie się od toku przedstawienia, a potem wejście w nie ponownie, było niezwykłą szkołą zawodu. Teatr zawiesił działalność, ponieważ po raz pierwszy od kilkunastu lat nie dostał dotacji, bo były w Warszawie bardzo duże cięcia w budżecie na kulturę.
Gdzie i kiedy nawiązała się Pani nić miłości do teatru i pragnienie bycia aktorką? Klasycznie – w szkole, na pozalekcyjnych zajęciach polonistycznych?
Tak, w teatrze amatorskim Klaps” w moim III Liceum Ogólnokształcącym w Białymstoku, prowadzonym do dziś przez panią Antoninę Sokołowską, od wielu zresztą lat. Przewinęło się przez niego sporo znanych dziś aktorów. Po maturze zdałam na Wydział Lalkarski w Białymstoku i studiowałam na nim przez rok, jako że nie udało mi się za pierwszym razem dostać na Akademię Teatralną w Warszawie. W końcu dostałam się, ku rozpaczy moich rodziców, którzy chcieli żebym studiowała prawo. „Na lalkach” było mi dobrze, więc kiedy jednak ku pewnemu zaskoczeniu dostałam się na AT, to niezbyt łatwo było mi rozstać się z nimi i zaaklimatyzować w Warszawie, która jest nastawiona na indywidualizm.
Co Pani dał ten czas z lalkami?
Umiejętność bycia w zespole, budowania zespołu, poczucie, że sam na scenie nic nie zrobisz, że to dwór tworzy króla.
A jakie były te cztery lata przy Miodowej?
Świetne. I co ciekawe, był to jedyny rok, z którego wszyscy, nawet ci którzy wypadli, są aktorami, bo skończyli inne szkoły. Ze mną w Narodowym jest moja koleżanka z roku Dominika Kluźniak, studiowałam też z Marcinek Bosakiem, Karolina Gruszką, Michałem Pielą i innymi.
Czy ma Pani jakąś szczególnie ważną rolę, która była dla Pani przełomem, wyjątkowym doświadczeniem artystycznym?
Wymieniłabym rolę w przedstawieniu „Terminal siedem” wyreżyserowanym przez Andrzeja Domalika, o trudnej, ale docenionej tematyce, a także rolę w „Daily soup”. A z ról filmowych, rola w serialu „Paradoks” w reżyserii Grega czyli Grzesia Zglińskiego, zrobionym mocno, z rozmachem. Robiliśmy go szereg miesięcy, trochę wyłączeni z innego życia wiec była to świetna szkoła pracy przed kamerą. Na planie tego serialu była wspaniała ekipa na czele z reżyserem, który rozpoczynał, czyli Gregiem, a potem byli Igor Brejdygant i Borys Lankosz. No i mój partner Boguś Linda jako podinspektor Marek Kaszowski. Jak powiedział Greg, było to zabawne, że tacy wrażliwcy robią serial o tak twardych facetach i kobietach. Cała ekipa była bardzo zgrana i to były cztery fantastyczne miesiące wspólnej pracy. Ciekawym doświadczeniem teatralnym była też rola w przedstawieniu „Lód” według Sorokina. Bardzo mocny tekst i długo walczyłam ze sobą, żeby mi przez usta przeszły pewne wyrazy. Trochę zostałam bowiem wcześniej zaszufladkowana do roli grzecznej Ani. Bardzo ciekawa była praca z wybitnym rosyjskim reżyserem Konstantinem Bogomołowem. Po raz pierwszy przekonałam się, że bariery językowe w sztuce nie odgrywają zbyt dużej roli, ponieważ istnieje coś takiego jak język artystyczny. Doświadczam tego ponownie, pracując teraz przy jednym filmie z reżyserem japońskim. Potwierdziło się to też podczas mojego dwumiesięcznego pobytu w Stanach Zjednoczonych na warsztatach teatralnych, w których brało udział dwoje Amerykanów, dwoje Afrykańczyków z Ugandy i dwoje Polaków. Podstawowe emocje i zachowania ludzkie wszędzie są takie same i takie same są problemy ludzkie.
Minęło kilkanaście lat od Pani debiutu w Teatrze Telewizji. Jak na rozmiary obecnej produkcji to dość sporo. Polubiła Pani tę formę?
Bardzo, choć odnoszę wrażenie, że weszłam już do Teatru Telewizji bardzo zmienionego, bardzo filmowego, nie tylko w Scenie Faktu. Nie znam aktora, który sobie pracy w Teatrze Telewizji nie cenił.
Zagrała Pani m.in. spektaklu „Wierność” o Jerzym Popiełuszcze. Konstrukcja spektaklu jest podobna do „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, a Pani postać przypomina Agnieszkę, graną przez Krystynę Jandę. Co się dzieje z Beatą, postacią w którą się Pani wcieliła, w trakcie trwania spektaklu?
Moja bohaterka jest tuż po studiach filmowych. Jest trochę zbuntowaną dziewczyną i dość daleką od religii. Ma za zadanie zrobić pierwszy swój film dokumentalny na zlecenie telewizji. W trakcie spektaklu przechodzę metamorfozę, kiedy konfrontuje się z tematem i gdy przesłanie księdza Jerzego staje się dla niej coraz bliższe i bardziej osobiste. Myślę, że moja bohaterka dojrzewa. Ja prywatnie jestem osobą wierzącą, a jednocześnie całkowicie i przyjaźnie tolerancyjną w stosunku do ludzi o innych światopoglądach. Nie zmienia to faktu, że patrzę krytycznym okiem na rozmaite niedobre rzeczy, jakie dzieją się w Kościele katolickim. Uważam jednak, że albo jest się wierzącym albo przesądnym, każdy w coś wierzy.
Słychać często po prawej stronie politycznej, że w środowiskach artystycznych przyznawanie się do religijności co najmniej nie jest w dobrym tonie…
Wielokrotnie o tym słyszałam, ale ja akurat tego nigdy nie odczułam.
Reżyserzy, którzy z Panią pracowali podkreślają, poza talentem, Pani ogromną wrażliwość. Jest powiedzenie, że aktor powinien mieć „wrażliwość motyla i skórę słonia”. To pierwsze Pani ma, a co z tym drugim?
Cały czas buduję tę skórę, bo ona jest niezbędna. Grażyna Matyszkiewicz, moja pedagog od techniki mowy z Akademii teatralnej powiedziała mi: „To co masz w środku jest piękne, ale musisz to jeszcze opancerzyć, żeby serce które wyciągasz nie było skopywane”. Czasami boli mnie skłonność reżyserów filmowych i serialowych do obsadzania aktora tak, jak się go widzi przy stoliku. Z tego powodu zrezygnowałam z pewnych propozycji serialowych, bo byłam angażowana do roli grzecznej, miłej, dobrej. Teatr daje nieporównanie większą możliwość grania wbrew swoim naturalnym warunkom. To jest w tym zawodzie najbardziej fascynujące i to jest jego sens. Kiedy zagrałam kilkanaście lat temu w „2 maja” Andrzeja Saramonowicza u Agnieszki Glińskiej silną postać kobiecą, to na bankiecie po premierze nie poznano, że to ja. To była dopiero satysfakcja dla aktorki. Więc jeśli kiedyś jeszcze raz usłyszę, że „ona jest za grzeczna do tej roli”, to się naprawdę zdenerwuję. Czy mam na okrągło „rzucać tzw. „mięsem”, żeby być odpowiednio „niegrzeczna” i udowodnić, że potrafię taką zagrać?
Nieżyjący już niestety Krzysztof Zaleski, wybitny reżyser i intelektualista teatru był jako aktor angażowany ze względu na swoją powierzchowność najczęściej do ról prymitywów, żuli i bandziorów, ludzi niecnych, a właściwie nigdy nie zagrał intelektualisty, którym naprawdę był…
To prawda, Poznałam Krzysztofa i bardzo go ceniłam, podobnie jak Jerzego Grzegorzewskiego i jak cenię choćby Agnieszkę Glińską, u której debiutowałam na scenie, tu w Narodowym.
Nieżyjący już wybitny aktor Bohdan Baer opowiadał, jak profesor Jacek Woszczerowicz uczył przełamania się psychicznego pewną wstydliwą studentkę, każąc jej wołać z całych sił przez okno: „Kurwa jestem, kurwa jestem”.
Tak to jest właśnie ta specyficznie aktorska i podstawowa umiejętność oderwania siebie prywatnego od treści roli. Daje to frajdę i dystans do siebie. Dlatego cieszy mnie, że z każdym rokiem jest na scenie coraz mniej grzecznej Ani.
Dziękuję za rozmowę.

Anna Grycewicz – ur. 29 marca 1979 w Białymstoku – absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie (2003). Od 2005 należy do zespołu Teatru Narodowego w Warszawie. Wśród ról teatralnych m.in. Dama w „Ryszard II” W. Szekspira w reż. A. Seweryna, Sobowtór w „Fedrze” Eurypidesa w reż. M. Kleczewskiej, w „On. Drugi powrót Odysa” w reżyserii J. Grzegorzewskiego, Hero w „Wiele hałasu o nic” Szekspira w reż. M. Prusa, a w teatrze Le Madame Alina w „Dziewictwie” W. Gombrowicza. Role filmowe, m.in. w: „Idealny facet dla mojej dziewczyny” (2009), „Facet (nie)potrzebny od zaraz” (2014). W serialach, m.in.: „Samo życie”, „Na Wspólnej”, „M jak miłość”, „Na dobre i na złe”, „Czas honoru”, „Komisarz Alex”, „Ojciec Mateusz”, „Paradoks”. W Teatrze Telewizji m.in. „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” M. Białoszewskiego, „Antygona” Sofoklesa, „Daily soup” Amanity Muskarii.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Koniec rządu Conte

Następny

Księga Wyjścia (24)

Zostaw komentarz