Europa tak daleko, a tak blisko. Choć chyba odwrotnie: niby blisko, a jednak daleko. Okazało się w tym tygodniu, że w tej Europie (Zachodniej) najbliżej nam do Niderlandów, choć bliżej mamy – przynajmniej w kilometrach – do Niemiec. W tychże Niderlandach zwyciężyła w wyborach partia, której lidera określa się łagodnie mianem holenderskiego Trumpa. A tak przy okazji, niderlandzki system wyborczy jest bardzo proporcjonalny. W ichniejszym Sejmie jest teraz niewiele mniej partii (piętnaście) niż u nas za czasów premiera Olszewskiego (szesnaście plus różne ruchy i odruchy). Gdyby niderlandzki system był podobny do polskiego, Geert Wilders miałby duże szanse zostać premierem, a Niderlandy opuścić Unię Europejską. Ale skoro jest, jak jest, najbardziej prawdopodobne są kolejne wybory w tej depresji.
Wygląda na to, że Niderlandczycy mało się interesują Wielką Brytanią, być może od czasu, gdy dynastia hanowerska zastąpiła tam krótkie rządy Oranje. A szkoda, bo mogliby zaobserwować rozkwit Brytanii po brexicie – tak bujny, że aż Cameron (David, nie James) wrócił do rządu w charakterze ostatniej deski dla torysów.
W Niderlandach mamy sytuację prawie jak w Polsce do wyborów. Po prawej stronie sceny politycznej prawdziwi Holendrzy, wrogowie unijnych federalistów, w centrum spokojni eurosceptycy, a eurofederaliści na lewicy, Partia Pracy i Zielona Lewica Fransa Timmermansa, niedawnego wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej. Teraz po naszych wyborach, choć wygranych przez naszych – polskich – wrogów UE, władzę obejmie koalicja spokojnych eurosceptyków i nieśmiałych federalistów.
Za to w Parlamencie Europejskim Polska przemówiła niemal jednym głosem antyunijnym. Prawie, bo wyłamali się europosłowie Lewicy i Róża Thun. Europosłanka już wcześniej wyłamała się z PO, sugerując postępujący eurosceptycyzm tego ugrupowania. Jak donosi „Gazeta Prawna”, do głosowania przeciwko raportowi zobowiązał europosłów PO osobiście Donald Tusk.
Raport zawiera propozycje dalszej integracji Unii w kierunku – co tu ukrywać – miękkiej federalizacji. Przygotowany został przez przedstawicieli najważniejszych frakcji Europarlamentu. Co być może zaciekawi przynajmniej niektórych, raport przygotowało czworo Niemców i jeden Belg: wyklęty przez eurosceptyków przyjaciel Polaków, choć niekoniecznie polskich rządów, Guy Verhofstadt.
A co było w środku, drogi (europejski) kotku?
„Najważniejszym punktem jest zmiana systemu podejmowania decyzji z jednomyślności na większość kwalifikowaną także w sprawach budżetowych, polityki zagranicznej i podatkowej. Ponadto europosłowie chcą dodać kompetencje w zakresie środowiska do wyłącznych kompetencji UE, natomiast zdrowie publiczne, ochronę ludności i przemysł przesunąć do kompetencji dzielonych, co oznacza utratę przez kraje bezpośredniej kontroli nad niektórymi obszarami prawodawstwa. PE chce też ogólnounijnych referendów «w istotnych sprawach», co premiowałoby najliczniejsze społeczeństwa. A na koniec Komisja Europejska miałaby się stać technicznym organem, którego szefa wybieraliby europosłowie, a on z kolei dobierałby komisarzy na podstawie preferencji politycznych. (za „Gazetą Prawną”)
Horror prawdziwego Polaka. Koniec z kultem liberum veto. Koniec z kluczem krajowym do obsadzania etatów komisarzy. Dotychczas około 70% decyzji Rady UE podejmowane jest bez wymogu jednomyślności, w procedurze podwójnej większości (według liczby krajów oraz reprezentacji określonej procentowo ludności, np. 72% krajów i 65% ludności). Parlament Europejski chciałby niemal całkowitego zlikwidowania prawa weta, w tym w polityce zagranicznej oraz w kwestii podatków pośrednich i bezpośrednich.
Media donoszą, że PO domagała się odwołania głosowania nad raportem. Prezydencja hiszpańska i referenci raportu wniosek odrzucili. Hiszpanie wzięli sobie nawet za punkt honoru rozpoczęcie poważnej dyskusji na nowymi rozwiązaniami. Stąd podobno twarde „nie” PO w głosowaniu. Stanowisko PiS-u wygłoszone ustami Jacka Saryusza-Wolskiego, niedoszłego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i niedoszłego komisarza UE, było bardziej poetyckie i bardziej klasyczne. Głosowanie nad raportem Saryusz-Wolski nazwał drugim porwaniem Europy, odejściem od demokracji w kierunku autokracji oligarchicznej i hegemonicznej. Pierwszym porywaczem Europy był Zeus, ale wtedy wszystko prawie dobrze się skończyło. Tym razem porywaczem miał być chyba Guy Verhofstadt. Pytanie tylko, czy cała Europa zmieściłaby się w Belgii, w której ledwo się mieszczą Walonowie z Flamandami.
„Niech Bóg chroni Unię przed samozniszczeniem” – zakończył wystąpienie w imieniu frakcji konserwatystów Jacek Saryusz-Wolski. Pytanie, który bóg: Zeus czy Odyn, pozostało bez odpowiedzi. Należy czekać, aż pan Jacek napisze nową mitologię bądź jeszcze nowszy testament.