Wydawałoby się, że temat polityka Bronisława Komorowskiego mamy już z głowy. Wydawałoby się, że człowiek, który przegrał wybory nie do przegrania, da sobie i nam spokój. Niestety postanowił do nas wrócić. I uraczyć kolejnymi politycznymi mądrościami, chociaż współczesnej polityki nie rozumie za grosz. Kto taki? Pan prezydent Bronisław Komorowski.
Prawdę mówiąc opinia publiczna, zwłaszcza liberalna, sama jest sobie winna. Ile to się naczytaliśmy i nasłuchaliśmy, jak to Zandberg jest odpowiedzialny za to, że rządzi PiS, bo kluczową debatę przegrało SLD i spadło pod próg wyborczy. Ile to wśród wyborców centrolewicowców było narzekania, że Leszek Miller zrobił koalicję z Palikotem, przez co nie przekroczył 8% progu, więc PiS mógł objąć samodzielne rządy. Ale za mało mówi się o tym, że żadna demolka państwa przez PiS nie odbyłaby się, gdyby Komorowski nie przegrał wyborów prezydenckich. Wyborów, gdzie na starcie miał blisko 60% poparcia. I teraz człowiek, który wręcz ośmieszył się politycznie i wszedł do historii jako jeden z największych demokratycznych przegrywów, przychodzi i daje rady. Super, wuju, ale jednak PO-dziękujemy.
A co nam radzi? Ano, żeby brać na listy Jarosława Gowina. Nie, nie Gowina z czasów, gdy ten był ministrem w PiS, Kaczyński nie był dogadany z Kukizem, więc także na Gowinie wisiała większość sejmowa. Nie, Komorowski chce Gowina dzisiaj. W momencie, gdy Gowin nie ma żadnego poparcia w społeczeństwie, z posłów w Sejmie został przez PiS ogołocony. Mało tego, chce Komorowski, aby brać Gowina na listy, mimo iż wie, że może to wywołać wściekłość ewentualnego lewicowego koalicjanta. Koalicjanta, z którym teraz ma być właśnie dopinany pakt wspólnej listy do Senatu. Wreszcie chce Komorowski Gowina, chociaż nawet betonowy elektorat PO Gowinem się brzydzi.
Tak, to wspaniały pomysł brać na listy kogoś, kto może zapewnić całe 0,3% głosów, a jednocześnie zniechęcić dobre kilka procent. To wspaniały pomysł brać na listy kogoś, kto jest w dzisiejszej polityce dla bardzo wielu, zwłaszcza liberalnych wyborców, symbolem zdrady i koniunkturalizmu. Podaje Komorowski przykład Sikorskiego, Giertycha, którzy byli w pierwszym rządzie PiS. Podaje przykład Leszka Millera i jego komicznej próby przetrwania w Samoobronie. Tyle że wszyscy oni, niezależnie od tego, jak ich oceniamy, przeszli jednak pewien szlak pokutny albo chociaż dali trochę czasu na zmianę obozu. Tymczasem Gowin zdradza kolejnych sojuszników non stop, niemal na oczach całej widowni. I to zdradza nie wtedy, gdy ma coś do stracenia, musi się poświęcić (np. oddać tekę ministra), ale gdy jest politycznym bankrutem. I teraz takiego bankruta za włosy wyciąga inny bankrut – to jest prezydent Komorowski.
Oczywiście to nie musi być tylko przypadek. I nie tylko brak jakiegokolwiek wyczucia politycznego przez Komorowskiego. Całkiem prawdopodobne jest, że to przejaw kolejnej walki frakcyjnej w PiS. Przypomnijmy Tusk dokonuje retorycznego zwrotu w lewo, co nie jest złą strategią, zważywszy na to, że, wedle sondaży, ponad 60% nie tęskni za rządami PO-PSL. Stąd m.in. zapowiedź, że na listy nie będą wpuszczani przeciwnicy liberalizacji aborcji.
Ale ten zwrot niekoniecznie musi się podobać w samej Platformie, zwłaszcza jej konserwatywnej frakcji. Podrzucenie kukułczego jaja w postaci Gowina może być więc próbą nie tylko powrotu Komorowskiego do polityki, ale także budowy prawicowego skrzydła. I chociaż Bartłomiej Sienkiewicz kategorycznie zapowiedział, że Gowina nie chce, to Tadeusz Truskolaski wręcz przeciwnie. Może więc się okazać, że PO nie tyle będzie się zajmowała programem wyborczym, PiSem, wspólną listą, co po prostu, tradycyjnie, zajmie się sama sobą.