8 listopada 2024

loader

Jak upadamy…

Mocnymi akcentami skończył się sezon teatralny w stolicy. Na scenie Och-teatru adaptacja Szwejka, na scenie Teatru Powszechnego poruszające „Upadanie” Schillinga.

Przedstawienia odległe od siebie, adresowane do innych części publiczności, a jednak bliskie niepokojem o przyszłość i minimalistyczną formą wyrazu. I Domalik jako reżyser i adaptator powieści Haška, i Schilling tworzący przedstawienie w bliskim kontakcie z improwizacjami aktorów, pytają, co dzieje się z człowiekiem, kiedy zrzuci maskę. Domalik zwraca się ku grotesce i wielkiej literaturze. Schilling ku improwizacji i praktyce performansu. Obaj opowiadają, każdy po swojemu, jak upadamy.

Nauczyciel mimo woli

Szwejk wcale nie ma takich intencji, a jednak wciąż odnajdując w pamięci anegdoty na każdą okazję, w tych przypowiastkach skrywa rozmaite nauki. Nade wszystko jednak swoją demonstracyjną naiwnością, myloną z głupotą, kompromituje system nastawiony na przemoc wobec obywateli i wobec obcych. Stąd zapewne powszechna sympatia, którą żywią do niego czytelnicy i widzowie niepoliczonych adaptacji powieści Jaroslava Haška. Szwejk bowiem niezmiennie demonstruje swój nieposkromiony optymizm, który przypisać można jedynie idiocie (co urzędowo zresztą nasz bohater ma potwierdzone). W każdej sprawie ma wiele do powiedzenia, zawsze na podorędziu ma anegdotę, którą ilustruje swoje poglądy. Nie wyglądają one wcale na przekonania idioty, więcej nawet: fakt, iż Szwejk uchodzi za kretyna, wyśmiewanego m.in. dlatego, że wznosi okrzyki na cześć rodziny panującej i bierze serio hasła propagandy wojennej, można interpretować dwojako. Po pierwsze jako przejaw jego niskiej inteligencji, po drugie jako wyraz wyrafinowanej gry prowadzonej ze zwierzchnością, którą pokonuje jej własną bronią. Krytycy pisali o podwójnej perspektywie oceny rzeczywistości przez Szwejka – początkowo patrzącego z żabiego punktu widzenia na świat, później ogarniającego rzeczywistość z perspektywy orlej. W istocie tak jest – Szwejk bowiem ocenia różne drobne wydarzenia zrazu bardzo dosłownie, dopiero w miarę postępu akcji powieściowej ujawniając swoje zapatrywania na rozmaite schorzenia, niedomagania i absurdu c.k. monarchii. W rezultacie takiego podwójnego oglądu rzeczywistości Hašek dał w swej powieści obraz „wielkich krwawych Tworków wojennych” (Antoni Słonimski). A może nawet więcej: wszelkich „Tworków wojennych”, niekoniecznie tylko tych z c.k. monarchii.
Dlatego Szwejk irytuje swoich przełożonych, lekarzy, agentów, właściwie wszystkich, a sam ze stoickim spokojem oddaje swój los przyszłości. Zbigniew Zamachowski w przedstawieniu Andrzeja Domalika na deskach Och-teatru jest urodzonym Szwejkiem. Idealnie odpowiada wyobrażeniom o naszym bohaterze, podkopującym wiarę w wojnę, wojsko i państwo. A czyni to z nieokiełznanym wdziękiem i szczerością, przyjmując świat takim, jaki jest.
Inscenizacja Domalika jest skromna, na scenie zobaczymy tylko zdezelowany fotel fryzjerski, który spełniać będzie wiele funkcji (na przykład ambony), i kilkanaście rozwieszonych pod sufitem lamp z metalowymi kloszami, charakterystycznymi dla gmachów urzędowych. I to wszystko. Reszta zależy już od aktorów. Reżyser zawierzył tekstowi.
W tym przedstawieniu Szwejk mimo woli idzie na wojnę – adaptacja obejmuje tę część powieści, która poprzedza jego wojenne perypetie. Tutaj jest zrazu cywilem, potem aresztantem, pacjentem, więźniem, a wreszcie żołnierzem na tyłach jako opiekun swoich przełożonych. Najpierw więc zostaje przybocznym kapelana, feldkurata Katza – Ryszard Dracz w tej roli ukazuje pijanicę o niewygasłych jeszcze ambicjach misjonarza. Potem służy jako ordynans kapitana Lukasza – Mirosław Kropielnicki tworzy groteskową postać służbisty i przechodzonego już amanta o kogucim kroku i sprężystych ruchach. Nie zabraknie też uwodzicielskiej kochanki porucznika (Milena Suszyńska), której wdziękom ulegnie w brawurowej scenie erotycznej nawet Szwejk.
Przedstawienie idzie w stronę groteski, wszystkie postacie są celowo przerysowane, ich ruchy wyglądają na nadmiarowe, a reakcje na zbyt nerwowe. Te parodystyczne akcenty nadają przedstawieniu humorystyczny charakter, wcale nie niwecząc głębszego przesłania – obrazu świata, który stracił orientację i zmierza nieuchronnie ku katastrofie. Chyba że damy wiarę powiedzonku Szwejka o Cyganie, który nawet w obliczu śmierci nie traci nadziei na lepsze jutro.

Chwytanie rzeczywistości

Spektakl Arpada Schillinga, znanego reżysera węgierskiego, laureata europejskiej nagrody teatralnej Premio Europa (we własnym kraju nie tworzy teraz przedstawień) też nie traci nadziei, choć chwyta rzeczywistość na gorącym uczynku: oto świat jednostek ulega destrukcji, a skoro dotyczy to poszczególnych osób, to także ich wszystkich, nawet jeśli nie poczuwają się do uczestnictwa w jakiejś zbiorowości. Jak powiada sam reżyser: „Upadanie to jednoznaczny kierunek. Ale tego nie widzimy na scenie. Tylko spadamy tak jak liść. Uderzenie lub sięgnięcie ziemi nie odbywa się podczas przedstawienia, Chciałbym, żeby widz w drodze do domu myślał o tym, że ci ludzie nadal upadają”.
Scenariusz powstawał w bliskiej współpracy z aktorami, których improwizacje były odpowiedzią na zadawane przez reżysera wyjściowe sytuacje-założenia, Po całej serii takich prób, testowania ich zapisów, na koniec pojawił się tekst, który poddawany był jeszcze korektom podczas prób na scenie. W scenariuszu znalazły się sceny dotyczące siedmiu postaci, związanych ze sobą rozmaitymi relacjami: liberalnego profesora i jego żony, ich najwyraźniej znudzonej córki, jej bezrobotnego i niezaradnego brata (Michał Jarmicki) z ciężarną córką, która nie wie, co ze sobą i tą ciążą począć (Klara Bielawka), a także z przypadkowym partnerem, jest też student zakochany w profesorze. Prawie jak u Czechowa albo jak u Gombrowicza, gdyby na przykład uznać profesorostwo za dzisiejsze wcielenie postępowego inżynierstwa Młodziaków z „Ferdydurke”. Wszyscy coś tu udają, wszyscy są niepewni swych uczuć, marzeń, wyborów, nawet nie wiedzą, czy wybrali. Obezwładniają ich maski. To właśnie tytułowe upadanie.

Wszystko zaczyna się od krytyki teatru

Małżeństwo wraca do domu po przedstawieniu, a Ewa (Ewa Skibińska, pełna energii, przekonywająca) przeprowadza zasadniczą jego krytykę, wykazując, że aktorzy byli beznadziejni, a i temat do niczego. W ten sposób autoironicznie wpisuje Schilling do swego spektaklu jego autorecenzję, idąc śladem „Klątwy” Oliviera Frljicia. Poniekąd duch „Klątwy” unosi się nad tym spektaklem, nawet wspomina się o tym głośnym przedstawieniu (skądinąd to doskonały teatralny chwyt – taka rozmowa przedstawień na scenie). Nic dziwnego, skoro próby do „Upadania’ trwały w tym samym czasie, kiedy pod Teatrem Powszechnym odbywały się akcje protestacyjne narodowców. Twórcy „Upadania’ zastanawiali się nawet, czy nie powinni wyraźnie zaangażować się po stronie Frljicia, ale uznali, że właśnie „Upadanie” będzie najlepszą odpowiedzią.
To nie jest jednak spektakl bezpośrednio ingerujący w uprawianie polityki. Schillling maluje na wielkim zbliżeniu portret rodziny, w której wnętrzu trwa walka między tradycyjnymi wzorcami zachowań, rozmaitymi maskami a realnością codziennego życia. Profesor w pewnej chwili wygłosi trącącą hipokryzją mowę o trwałości rodziny jako najważniejszej wartości społecznej, wcześniej ulegając swoim homoseksualnym kaprysom i głosząc pochwałę związku otwartego. Czy wtedy był szczery, czy już zawsze kogoś udaje? I tak bodaj jest ze wszystkimi, nawet z bezrobotnym bratem nieudacznikiem, który najwyraźniej wyłudza pomoc od swej zamożnej siostry, całkowicie odklejony od rzeczywistości.
Spektakl tchnie prawdą i pozostawia widza z pytaniami. Schilling nikogo nie poucza. Stara się swoich bohaterów „ocieplić”, ale nie szczędzi im rysów niesympatycznych. Tak czy owak, nie ma tu jednoznacznych ani rozstrzygnięć, ani bohaterów. Ludzie są czarno-biali. Na widoku, z całą swoją bezbronnością, tym, co w nich dobre i złe, odstręczające.
Rzecz dzieje się w przestrzeni minimalistycznej, jak w innych przedstawieniach Schillinga – widać gołe ściany sceny, żadnych kotar, żadnych dekoracji. Na scenie stoi tylko fotel i białe pianino z zydlem dla grającego, na chwilę pojawi się odkurzacz „asystujący” Julkowi (Julian Swieżawski) w scenie erotycznej, wszystkie zdarzenia dzieją się w pustce sceny i w pustce wnętrz bohaterów, które usiłują wypełnić zużytymi, gotowymi kliszami, jak wspomniana opowieść profesora Arka (Arkadiusz Brykalski) o rodzinie czy monolog pogrzebowy jego nagle nawróconej córki Ani (Anna Ilczuk), wyśpiewującej religijne kantyczki jako remedium na całe zło. Aktorzy w tych psychicznych przebraniach czują się doskonale, choć występują w swoich prywatnych ubraniach – to także jedna z cech przedstawień Schillinga, zacierającego granice między prywatnością aktorów i ich sztuczną obecnością na scenie, może nie tak dalece, jak u Frljicia, ale jednak wyraźnie.
Dwa przedstawienia, dwie drogi, odmienne źródła inspiracji, normalność polskiego teatru.

trybuna.info

Poprzedni

Wiślak wśród legionistów

Następny

Co tam, panie, w tylewizji