Tak go nazywali koledzy. Może dlatego, że Władysław Kowalski (1936-2017) bardzo długo wyglądał młodo.
Dopiero kiedy przekroczył pięćdziesiątkę, zauważono, że już nie jest chłopcem. Bardzo nad tym ubolewał, uważał, że przez ten szczenięcy wygląd ominęły go ważne role. Kto to wie. Ale to dzięki temu zapisał się w pamięci milionów jako Jerzy z telewizyjnych „Kolumbów”, a publiczności teatralnej jako natchniony Saint-Juste z „Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej w reżyserii Andrzeja Wajdy (1975) w warszawskim Teatrze Powszechnym. Kiedy się pojawiał, ze sceny szły iskry, jego żarliwość udzielała się widowni, w przedziwny sposób jednak łagodzona delikatnością. Roman Szydłowski zauważył w recenzji z tego spektaklu, że Władysław Kowalski obdarzył „ludzkim ciepłem i przekonaniem tego bezwzględnie oddanego sprawie rewolucji doktrynera”. Właśnie ta umiejętność łączenia sprzeczności, a nawet skrajności w jednej postaci stała się jego specjalnością. Dzięki temu jego bohaterowie wymykali się schematycznym ujęciom, zaskakiwali, budzili ciekawość.
Tak było dziesięć lat później, kiedy w spektaklu Ryszarda Majora „Zapisz to, Miron” stworzył Kowalski na małej scenie Teatru Powszechnego wybitną kreację Mirona Białoszewskiego. Rzecz nie tylko w tym, że oddał charakterystyczny sposób mówienia i bycia poety: skłonność do polegiwania, „gapienia się”, mówienia „w poduszkę”. Kowalski zarażał swoją wrażliwością, dziecięcym zadziwieniem, delikatną uległością wobec losu, dobrym spokojem, kryjącym niepokój artysty, lęk przed przemijaniem. Myśl Białoszewskiego, zapisaną w jednym z jego późnych wierszy: „w jednym człowieku/ gubi się wieczność” aktor uwewnętrznił, wpisał w sposób istnienia na scenie.
Temu przedstawieniu zawdzięczam nie tylko do dziś zapamiętany magiczny wieczór, ale i rozmowę z artystą, który unikał jak ognia wywiadów i wszelkich splendorów. Jego przysłowiowa skromność sprawiała, że nie widział potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami – skoro nie były ważne…
Czekałem na niego po próbie, wyszedł z niej wymęczony, niemal znękany, przyjął mnie w garderobie, ale po znużonej minie można było poznać, że nie pali się do tej rozmowy, że żałuje, że w ogóle na nią przystał, pewnie z wrodzonej uprzejmości. Skierowałem więc wstęp do rozmowy na tory wspomnień teatralnych, a wkrótce uczepiłem się spektaklu o Białoszewskim.
Grany był na małej scenie dość dawno, już zapomniany, a najwyraźniej aktor się ożywił na wspomnienie tej niezwykłej przygody. Zaczęliśmy rozmawiać, zauważył, że przyszedł ktoś, kto naprawdę w teatrze bywa. Poszło dość gładko, na koniec zapytałem o sposób autoryzacji, Powiedział, że nie jest potrzebna, że ma do mnie zaufanie, a zresztą przed paroma miesiącami zgodził się na rozmowę dla młodzieżowej gazety, potem dostał tekst do autoryzacji i już biedzi się nad tymi paroma stroniczkami od trzech tygodni. „I po co mi było!”, jęknął z przygnębieniem, okraszając ten okrzyk przerywnikiem powszechnie uznanym za obraźliwy,
Podobną skromnością wykazał się artysta kilka lat temu, kiedy obchodził 55 rocznicę debiutu teatralnego (2014). Oczywiście, mowy nie było o żadnych oficjalnych obchodach! Wzięto aktora z zaskoczenia, po spektaklu „Edypa” Sofoklesa w stołecznym Teatrze Dramatycznym. W tym przedstawieniu grał zaledwie epizod Pastucha, ale – jak zawsze zresztą – jego pojawienie się na scenie nawet w najmniejszym epizodzie elektryzowało widzów. Ale tym razem po oklaskach, minister Małgorzata Omilanowska wręczyła Glorię Artis zdumionemu Władysławowi Kowalskiemu, kierując pod jego adresem kilka zgrabnych zdań o jego aktorstwie, które nabiera smaku i dojrzałości wraz z wiekiem. Potem dłuższą laudację wygłosił prezes ZASP, również grający w tym przedstawieniu niewielką rolę Olgierd Łukaszewicz (grał Tyrezjasza). Łukaszewicz przypomniał, że wszystko zaczęło się na Wybrzeżu, w teatrze prowadzonym przez Zygmunta Hübnera, gdzie Kowalski debiutował w spektaklu „Kapelusz pełen deszczu” u… ówczesnego debiutanta w roli reżysera teatralnego, Andrzeja Wajdy. Potem związał się aktor z teatrami warszawskimi, najpierw Ateneum, potem na długie lata z Powszechnym, skąd przeszedł do Dramatycznego (20005). Pracował również z wieloma wybitnymi reżyserami filmowymi, m.in. Wojciechem Hasem, Krzysztofem Kieślowskim, Januszem Morgensternem, Jerzym Sztwiertnią. Za „kanoniczną” uznał Łukaszewicz rolę Kowalskiego w „Kartce z podróży” Waldemara Dzikiego, gdzie stworzył „przejmujące i osobiste studium przypadku, które Jakuba Rosenberga, Żyda w getcie przeniosło w inny wymiar egzystencjalny. (…) I tak zmaterializowało się twoje głębokie rozważanie o człowieku w sytuacji granicznej, wobec zagłady”. Do tej listy prezesa można by dopisać jeszcze pokaźną liczbę filmowych dokonań, koniecznie jednak wspomnieć trzeba o Jankielu z „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy.
Władysław Kowalski z trudem przetrzymał te pochwały, jak powiedział wtedy „szczerze i kompletnie zaskoczony. To było trzymane w całkowitej tajemnicy. Tak że nie wiem, po prostu nie wiem… Dziękuję państwu bardzo”. Głos mu się łamał, w oczach miał łzy.
Zawsze traktował swoje zadania aktorskie poważnie. Może nawet, jak zdarzało mu się przyznawać, nazbyt poważnie. Pewnie za sprawą chłopskiego pochodzenia, przyzwyczajony do odpowiedzialności za pracę. Toteż zrezygnował z pracy pedagoga, kiedy zauważył, że to jemu bardziej zależy na wynikach pracy niż studentom. W chwilach zwątpienia, a tych nigdy artystom nie brakuje, przyznawał, że po raz drugi nie wybrałby tego zawodu. Ale skoro wybrał, pracował intensywnie i z wielkimi sukcesami, podziwiany i chwalony nawet w przedstawieniach słabszych czy wręcz nieudanych.
Przeważały te udane, a wśród nich rola Podkolesina w „Ożenku” Gogola (1995, reż. Andrzej Domalik), gdzie razem z Januszem Gajosem, Koczkariewem, stworzyli parę tragikomicznych bohaterów. Niedościgniony spokój, bez mała nieobecność Podkolesina na scenie, który choć był, wydawał się znajdować w jakiejś innej rzeczywistości, doprowadzał pozostałych bohaterów do stanu wrzenia. Nic dziwnego, że za tę rolę Kowalski został wyróżniony nagrodą im. Aleksandra Zelwerowicza za najlepszą kreację w sezonie teatralnym, a także kilkoma głównymi nagrodami na festiwalach teatralnych. „Cały świat wiruje pod gogolowskim szynelem, tylko jeden Podkolesin co rusz zastyga i trzeba go dobudzać – pisał o tej roli przedstawieniu Roman Pawłowski. – Jego finałowa rejterada przez wycięte w szynelu okno jest więc tym bardziej zaskakująca i śmieszna. Aktorzy w spektaklu dawkują żarty, wciągają najpierw widzów w historię, aby pod koniec zakręcić im do reszty w głowie. „Ożenek” w Powszechnym udowodnił, że można uczciwie i z talentem zagrać komedię nie sięgając po arsenał kabaretowych numerów”.
W Teatrze Powszechnym nie tylko grał, ale i reżyserował – to jego zasługą było wypatrzenie obiecującego dramaturga Marka Bukowskiego, który sztuką „Ciałopalenie” dotknął bolesnej rany antysemityzmu w Polsce. Kilka przedstawień przygotował w duecie z Agnieszką Glińską, która u jego boku wyrosła na „panią od Czechowa”. Sam wielbiciel Czechowa, chętnie sięgał po dramaty współczesne, jeśli niosły jakieś ważne treści – stąd reżyseria zakotwiczonej u Czechowa „Czwartej siostry” Janusza Głowackiego. Władysław Kowalski (reżyser) klucz do tego kabaretu, w stylu przypominającym niekiedy komedię dell’arte, odnalazł w telewizyjnym klipie: idzie tu zresztą (tyle że nieco dalej) za sugestiami autora, otwierając obie części spektaklu niemymi scenkami z ilustracją muzyczną, wyglądającymi jak migawki telewizyjne. W tych scenkach bliskich telewizyjnej reklamie, technice manipulacji tkwi ważna informacja – oto otwiera się świat podglądany, ale jednocześnie spreparowany w specyficznej konwencji teleskrótu, w gruncie rzeczy żyjemy w epoce triumfującej reklamy, a każdy staje się w większym lub mniejszym stopniu domokrążcą. Nawet autor dramatyczny.
Po trzydziestu latach pracy w Powszechnym, znaczonych ogromną listą sukcesów artystycznych Władysław Kowalski przeniósł się do Teatru Dramatycznego. Sam aktor przyznawał, że zdecydował się na ten krok, aby spotkać się w teatrze z Krystianem Lupą. To spotkanie przyniosło wiele, ale może najwięcej w niedocenionym przez recenzentów spektaklu „Na szczytach panuje cisza” Bernharda, w której Kowalski zagrał główną rolę pisarza przeżywającego kryzys twórczy. Wszyscy tu z nabożnością wsłuchują się w banały celebrowane przez Moritza Meistra (Władysław Kowalski), od czasu do czasu przetykane wypowiedziami żywcem wyjętymi z ideologii nazistów. Bo geniusz mądrością nie grzeszy. Grzeszy pychą. Rozmowy toczą się wokół ukończonej właśnie przez Meistra tetralogii o niejakim Stiglitzu (porte parole autora). Ale pod spodem tej opowieści rozgrywa się dramat pisarza świadomego swej bezsiły, znerwicowanego, który granym olimpijskim spokojem próbuje pokryć poczucie wewnętrznej pustki. Opowiadał o tym Lupa z poczuciem humoru, nie stroniąc od sytuacji i zachowań nieodparcie śmiesznych, ale jednak podszytych tragizmem. Bo to także opowieść o artyście, który wpada w pułapkę wielkości, o fałszywych autorytetach, zbiorowych wmówieniach i „obrastaniu sadłem”, które zawsze dla artysty jest groźnym ostrzeżeniem.
Te ostatnie paręnaście lat w Dramatycznym przyniosło Kowalskiemu nowe osiągnięcia i niezwykłe role. Pożegnalną perłą tych dokonań pozostaną „Romantycy” Hanocha Levina (2013, reż. Grzegorz Chrapkiewicz), w którym to spektaklu trójka wyśmienitych aktorów stworzyła dzieło teatralne pierwszej wielkości. Na środku sceny stanęło ogromne łoże, pod którym w pudłach mieścił się cały dobytek, a wokół niego krzątała się i marudziła pod nosem Pogorelka (Małgorzata Niemirska). Stroiła się, nakładała perukę, jeszcze jeden dzień życia ją uwodził, prawie jak u Becketta. Stroiła się nie nadaremnie, bo nachodzą ją dawni kochankowie, Chajczik (Władysław Kowalski) i Bonbonel (Zdzisław Wardejn). Ich wizyty, choć mogą przynieść tylko rozczarowanie, wprowadzają nieco ożywienia w jej niemrawe trwanie. Ale niewiele jest do uratowania. Właściwie nic, najwyżej wspomnienie dawnej wielkiej miłości. Zagrać takie NIC, oto sztuka. Kajtek to umiał – dość, że spojrzał, zamykając w spojrzeniu wyznanie wszystkich grzechów świata.