4 grudnia 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Grażyna Hase
Kiedy wdrapałem się nie bez wysiłku, po stromych schodach, na ostatnie piętro kamienicy przy Rynku Starego Miasta (warszawskiego oczywiście), było to już moje drugie spotkanie z panią Grażyną (której nazwisko Hase, należy, jak sama podkreśliła, wymawiać z polska, przez „s”, a nie z niemiecka, przez „z”). Podkreślam ten szczegół, bo nazwisko słynnej projektantki mody i jej galerię na Zapiecku, pamiętam z dawnych telewizyjnych czasów widza, zwłaszcza z magazynu kulturalnego „Pegaz”, gdzie o „galerii Grażyny Hase” często wspominano. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się w jej pracowni mieszczącej się w kamienicy przy Marszałkowskiej, gdzie nadal pracuje i jeśli nawiązuje do przeszłości to w pogodnym nastroju ducha. Pani Grażyna wydała kilka lat temu piękne o sobie wspomnienia, które opracował Krzysztof Tomasik. Niestety, nie stało się tak w przypadku jej byłego męża, Wowo Bielickiego, którego komputeropis wspomnień zaginął przy likwidacji jego pracowni po zgonie wybitnego scenografa. A warto o tym wspomnieć także dlatego, że pani Grażya otacza pana Wowo, mimo rozstania z nim, serdeczną pamięcią, co jak wiadomo rzadko się zdarza ze strony byłych, rozwiedzionych współmałżonków.
Roman Bratny
Niemal w przeddzień 62 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego (2006) redaktor naczelny „Trybuny” Marek Barański powierzył mi przeprowadzenie wywiadu ze słynnym Romanem Bratnym. Pojechałem tam wtedy redakcyjnym autem, z redakcyjnym kierowcą, jako że istniało wtedy coś takiego (co dziś jest niewiarygodne) jak redakcyjne auta ze stałymi kierowcami. Roman Bratny mieszkał w Konstancinie, w solidnej willi z ogrodem. Zabrałem ze sobą oprawny w płótno egzemplarz pierwszego wydania „Kolumbów. Rocznik 20”, który przez całe dzieciństwo i młodość towarzyszył mojemu spojrzeniu z półki domowej biblioteczki. Roman Bratny przyjął mnie bardzo serdecznie i chętnie odpowiadał na rozmaite pytania i o literaturze, i o życiu. W pewnym momencie, nawiązując do jednego z fragmentów „Kolumbów” zauważył, rozglądając się po pokoju, w którym rozmawialiśmy, że to właśnie w nim rozegrała się, oparta na autentycznym zdarzeniu historia nocnego najścia domu Bratnego (wtedy młodego konspiratora z siatki AK) przez gestapo. To wtedy, na pytanie gestapowca, który z goszczących wtedy w domu gości to „hausbesitzer”, młody Roman odpowiedział, że to on. Śladem mojego gospodarza rozejrzałem się po pokoju i poczułem jak przez chwilę dotykam historii, w tym historii literatury.
Andrzej Dobosz
W „Rejsie” Marka Piwowskiego i „Trzeba zabić tę miłość” Janusza Morgensterna zagrał, jako barwny naturszczyk, nieodparcie komiczne postacie groteskowych intelektualistów wypowiadających się jakimś dziwacznym językiem, będącym mieszaniną nowomowy i naukowego slangu, ale poprzez to drwiących sobie z otaczającej rzeczywistości. Lubiłem jego ekscentryczne felietony pisane w kilku „intelektualnych” pismach, ale równie lubiłem jego dziwaczny, afektowany, modulowany, wypowiadany przy użyciu dziwacznej intonacji sposób mówienia. W latach dziewięćdziesiątych trafiłem do jego księgarni przy ulicy Frederick Sauton w Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej. Stał za ladą z miną wielmoży, któremu obojętne jest czy ktoś kupi od niego książkę czy nie. Zresztą, Dobosz nie dbał o ofertę na tyle bogatą by zadowolić różne kategorie czytelników. Jego oferta obejmowała jedynie bardzo elitarną literaturę dla dziwaków i smakoszów. Pewnie dlatego księgarnia długo nie przetrwała, a Dobosz, po latach pobytu w Paryżu, powrócił do Polski. Jest to człowiek dowcipny, tak w mowie jak w piśmie, ale różne jego narowy sprawiały, że nigdy mimo to nie mogłem go polubić. Drażnił mnie jego dziwolągowaty, jakiś jakby estetyzujący „antykomunizm” mieszczuszka, któremu „komunizm” kojarzy się jedynie z naruszeniem regularności posiłków i poobiednich drzemek oraz brakiem dobrych materiałów do uszycia kolejnego (diabeł wie po co) garnituru na miarę. Jego komiczne modnisiostwo drażniło mnie jeszcze bardziej niż jego „konserwatyzm” i „antykomunizm”. Należę do gatunku osób, które drażni popęd tzw. strojenia się, elegancji, zwłaszcza u mężczyzn, a fetyszystyczne, nadmierne przywiązywanie wagi do powierzchowności uważam za najbardziej denerwującą odmianę snobizmu. Poza tym mikra i niezbyt foremna sylwetka Dobosza sprawia, że wygląda on groteskowo w tych swoich doskonale skrojonych płaszczach, garniturach i stosowanych kapeluszach. Swego czasu przemogłem się i zadzwoniłem do niego z prośbą o wywiad. Miałem wrażenie, że dodzwoniłem się do zadufanego w sobie kardynała, który wyniosłym, a nawet nieco wzgardliwym tonem wymienił mi w punktach warunki, po których spełnieniu może udzielić mi łaski spotkania: nie na trzy godziny przed obiadem, nie trzy godziny po obiedzie, nie rano, nie wieczorem, nie przed drzemką i nie po drzemce. Odechciało mi się wywiadu, choć felietony Dobosza to prawdziwy magazyn inteligentnie podanych osobliwości. Nie przepadam bowiem za ludźmi, którzy celebrują swoją osobę jak troskliwy kustosz-pedant swoje muzeum.
Zdzisław Cackowski
Był „moim” profesorem filozofii na studiach filozoficzno-religioznawczych na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Bardzo lubiłem i ceniłem jego atrakcyjne wykłady. Mówił nie tylko mądrze, ale i dynamicznie, ze swadą, acz mankamentem jego narracji był brak choćby szczypty dowcipu. Nawet na milimetr nie odchylał się od tonu serio. W czasie wykładu chodził pomiędzy nami studentami, przy niektórych, co bardziej dobitnych kwestiach pochylał się nad którymś/którąś z nas, na wysokość twarzy, jakby swój przekaz chciał nam osobiście, niemal fizycznie wbić do łbów. Niektóre kwestie puentował wykrzyczanym niemal pytaniem, przy udziale silnej gestykulacji: „Rozumie pani!”. Pochodził ze skrajnej biedoty wiejskiej, z tzw, czworaków, przed wojną zaznał jako chłopskie dziecko głodu i chłodu. Przebił się do naukowej i politycznej kariery katorżniczym wysiłkiem. Uzyskał międzynarodową renomę w swojej dyscyplinie, jako marksista, jeździł na sympozja naukowe, był przez pewien czas rektorem UMCS, a w okresie gdy był moim wykładowcą (1987), pełnił też funkcję członka Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, osadzając się w nim na liberalnym, reformatorskim skrzydle. Była to więc postać bardzo znacząca, a w Lublinie, przez lata, jeden z najbardziej wpływowych ludzi. Jak to człowiek takiej pozycji zawodowej, społecznej i politycznej, nosił oczywiście garnitury. Z czasem dało się jednak zauważyć, że profesor Cackowski przestał pojawiać się w garniturze, tym stroju-emblemacie (dress-kod) wysokiej pozycji społecznej. Coraz częściej zdarzało się, że na spotkania naukowe, seminaria doktorskie i wykłady, przychodził „w stroju niedbałym”, w byle jakiej koszulce polo, czasem, co dało się zauważyć, wprost z działki, którą namiętnie uprawiał. Zauważono także, że coraz niechętniej jeździł za granicę, nie uczestniczył w eleganckich naukowych eventach z wykwintnym jadłem i gatunkowymi trunkami, a ponad frykasy zaczął przedkładać prostą kuchnię typu barszcz z ziemniakami, ziemniaki z mlekiem zsiadłym itp. W pewnym momencie intrygująca wielu zagadka zmiany modusu życia Profesora został odkryta, także dzięki jego wyznaniu, które powierzył jednemu z kolegów. Otóż wyrósłszy z biedy i zaznawszy imponującego awansu społecznego, z czworaków na międzynarodowe salony naukowe i na korytarze władzy, a przy tym do komfortowego, dostatniego życia, przez lata zaznawał z tego powodu satysfakcji i dumy. Jednak po dziesięcioleciach znudziło go to, znużyło nawet zbrzydziło, ów styl życia uznał za sztuczny i jałowy, a jednocześnie odezwała się w nim chłopska natura i dojmująca potrzeba powrotu do korzeni. Owa abnegacja w stroju, namiętne uprawianie działki jako ersatzu uprawiania roli, były jednymi z oznak tej przemiany. Profesor Cackowski urodził się w nędznej chłopskiej rodzinie, doczekał się wysokiego społecznego wyniesienia, ale pod koniec życia powrócił niejako do początku. Natura, która ponownie przywołała wilka do lasu, okazała się silniejsza niż wszelkie pożytki z sukcesu i awansu, niż wszelakie splendory tego świata.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Liuyuan, przepiękny chiński ogród, który miał już trzech właścicieli

Następny

Sushi con carne

Zostaw komentarz