Kapsułki
Grażyna Hase
Kiedy wdrapałem się nie bez wysiłku, po stromych schodach, na ostatnie piętro kamienicy przy Rynku Starego Miasta (warszawskiego oczywiście), było to już moje drugie spotkanie z panią Grażyną (której nazwisko Hase, należy, jak sama podkreśliła, wymawiać z polska, przez „s”, a nie z niemiecka, przez „z”). Podkreślam ten szczegół, bo nazwisko słynnej projektantki mody i jej galerię na Zapiecku, pamiętam z dawnych telewizyjnych czasów widza, zwłaszcza z magazynu kulturalnego „Pegaz”, gdzie o „galerii Grażyny Hase” często wspominano. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się w jej pracowni mieszczącej się w kamienicy przy Marszałkowskiej, gdzie nadal pracuje i jeśli nawiązuje do przeszłości to w pogodnym nastroju ducha. Pani Grażyna wydała kilka lat temu piękne o sobie wspomnienia, które opracował Krzysztof Tomasik. Niestety, nie stało się tak w przypadku jej byłego męża, Wowo Bielickiego, którego komputeropis wspomnień zaginął przy likwidacji jego pracowni po zgonie wybitnego scenografa. A warto o tym wspomnieć także dlatego, że pani Grażya otacza pana Wowo, mimo rozstania z nim, serdeczną pamięcią, co jak wiadomo rzadko się zdarza ze strony byłych, rozwiedzionych współmałżonków.
Roman Bratny
Niemal w przeddzień 62 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego (2006) redaktor naczelny „Trybuny” Marek Barański powierzył mi przeprowadzenie wywiadu ze słynnym Romanem Bratnym. Pojechałem tam wtedy redakcyjnym autem, z redakcyjnym kierowcą, jako że istniało wtedy coś takiego (co dziś jest niewiarygodne) jak redakcyjne auta ze stałymi kierowcami. Roman Bratny mieszkał w Konstancinie, w solidnej willi z ogrodem. Zabrałem ze sobą oprawny w płótno egzemplarz pierwszego wydania „Kolumbów. Rocznik 20”, który przez całe dzieciństwo i młodość towarzyszył mojemu spojrzeniu z półki domowej biblioteczki. Roman Bratny przyjął mnie bardzo serdecznie i chętnie odpowiadał na rozmaite pytania i o literaturze, i o życiu. W pewnym momencie, nawiązując do jednego z fragmentów „Kolumbów” zauważył, rozglądając się po pokoju, w którym rozmawialiśmy, że to właśnie w nim rozegrała się, oparta na autentycznym zdarzeniu historia nocnego najścia domu Bratnego (wtedy młodego konspiratora z siatki AK) przez gestapo. To wtedy, na pytanie gestapowca, który z goszczących wtedy w domu gości to „hausbesitzer”, młody Roman odpowiedział, że to on. Śladem mojego gospodarza rozejrzałem się po pokoju i poczułem jak przez chwilę dotykam historii, w tym historii literatury.
Andrzej Dobosz
W „Rejsie” Marka Piwowskiego i „Trzeba zabić tę miłość” Janusza Morgensterna zagrał, jako barwny naturszczyk, nieodparcie komiczne postacie groteskowych intelektualistów wypowiadających się jakimś dziwacznym językiem, będącym mieszaniną nowomowy i naukowego slangu, ale poprzez to drwiących sobie z otaczającej rzeczywistości. Lubiłem jego ekscentryczne felietony pisane w kilku „intelektualnych” pismach, ale równie lubiłem jego dziwaczny, afektowany, modulowany, wypowiadany przy użyciu dziwacznej intonacji sposób mówienia. W latach dziewięćdziesiątych trafiłem do jego księgarni przy ulicy Frederick Sauton w Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej. Stał za ladą z miną wielmoży, któremu obojętne jest czy ktoś kupi od niego książkę czy nie. Zresztą, Dobosz nie dbał o ofertę na tyle bogatą by zadowolić różne kategorie czytelników. Jego oferta obejmowała jedynie bardzo elitarną literaturę dla dziwaków i smakoszów. Pewnie dlatego księgarnia długo nie przetrwała, a Dobosz, po latach pobytu w Paryżu, powrócił do Polski. Jest to człowiek dowcipny, tak w mowie jak w piśmie, ale różne jego narowy sprawiały, że nigdy mimo to nie mogłem go polubić. Drażnił mnie jego dziwolągowaty, jakiś jakby estetyzujący „antykomunizm” mieszczuszka, któremu „komunizm” kojarzy się jedynie z naruszeniem regularności posiłków i poobiednich drzemek oraz brakiem dobrych materiałów do uszycia kolejnego (diabeł wie po co) garnituru na miarę. Jego komiczne modnisiostwo drażniło mnie jeszcze bardziej niż jego „konserwatyzm” i „antykomunizm”. Należę do gatunku osób, które drażni popęd tzw. strojenia się, elegancji, zwłaszcza u mężczyzn, a fetyszystyczne, nadmierne przywiązywanie wagi do powierzchowności uważam za najbardziej denerwującą odmianę snobizmu. Poza tym mikra i niezbyt foremna sylwetka Dobosza sprawia, że wygląda on groteskowo w tych swoich doskonale skrojonych płaszczach, garniturach i stosowanych kapeluszach. Swego czasu przemogłem się i zadzwoniłem do niego z prośbą o wywiad. Miałem wrażenie, że dodzwoniłem się do zadufanego w sobie kardynała, który wyniosłym, a nawet nieco wzgardliwym tonem wymienił mi w punktach warunki, po których spełnieniu może udzielić mi łaski spotkania: nie na trzy godziny przed obiadem, nie trzy godziny po obiedzie, nie rano, nie wieczorem, nie przed drzemką i nie po drzemce. Odechciało mi się wywiadu, choć felietony Dobosza to prawdziwy magazyn inteligentnie podanych osobliwości. Nie przepadam bowiem za ludźmi, którzy celebrują swoją osobę jak troskliwy kustosz-pedant swoje muzeum.
Zdzisław Cackowski
Był „moim” profesorem filozofii na studiach filozoficzno-religioznawczych na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Bardzo lubiłem i ceniłem jego atrakcyjne wykłady. Mówił nie tylko mądrze, ale i dynamicznie, ze swadą, acz mankamentem jego narracji był brak choćby szczypty dowcipu. Nawet na milimetr nie odchylał się od tonu serio. W czasie wykładu chodził pomiędzy nami studentami, przy niektórych, co bardziej dobitnych kwestiach pochylał się nad którymś/którąś z nas, na wysokość twarzy, jakby swój przekaz chciał nam osobiście, niemal fizycznie wbić do łbów. Niektóre kwestie puentował wykrzyczanym niemal pytaniem, przy udziale silnej gestykulacji: „Rozumie pani!”. Pochodził ze skrajnej biedoty wiejskiej, z tzw, czworaków, przed wojną zaznał jako chłopskie dziecko głodu i chłodu. Przebił się do naukowej i politycznej kariery katorżniczym wysiłkiem. Uzyskał międzynarodową renomę w swojej dyscyplinie, jako marksista, jeździł na sympozja naukowe, był przez pewien czas rektorem UMCS, a w okresie gdy był moim wykładowcą (1987), pełnił też funkcję członka Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, osadzając się w nim na liberalnym, reformatorskim skrzydle. Była to więc postać bardzo znacząca, a w Lublinie, przez lata, jeden z najbardziej wpływowych ludzi. Jak to człowiek takiej pozycji zawodowej, społecznej i politycznej, nosił oczywiście garnitury. Z czasem dało się jednak zauważyć, że profesor Cackowski przestał pojawiać się w garniturze, tym stroju-emblemacie (dress-kod) wysokiej pozycji społecznej. Coraz częściej zdarzało się, że na spotkania naukowe, seminaria doktorskie i wykłady, przychodził „w stroju niedbałym”, w byle jakiej koszulce polo, czasem, co dało się zauważyć, wprost z działki, którą namiętnie uprawiał. Zauważono także, że coraz niechętniej jeździł za granicę, nie uczestniczył w eleganckich naukowych eventach z wykwintnym jadłem i gatunkowymi trunkami, a ponad frykasy zaczął przedkładać prostą kuchnię typu barszcz z ziemniakami, ziemniaki z mlekiem zsiadłym itp. W pewnym momencie intrygująca wielu zagadka zmiany modusu życia Profesora został odkryta, także dzięki jego wyznaniu, które powierzył jednemu z kolegów. Otóż wyrósłszy z biedy i zaznawszy imponującego awansu społecznego, z czworaków na międzynarodowe salony naukowe i na korytarze władzy, a przy tym do komfortowego, dostatniego życia, przez lata zaznawał z tego powodu satysfakcji i dumy. Jednak po dziesięcioleciach znudziło go to, znużyło nawet zbrzydziło, ów styl życia uznał za sztuczny i jałowy, a jednocześnie odezwała się w nim chłopska natura i dojmująca potrzeba powrotu do korzeni. Owa abnegacja w stroju, namiętne uprawianie działki jako ersatzu uprawiania roli, były jednymi z oznak tej przemiany. Profesor Cackowski urodził się w nędznej chłopskiej rodzinie, doczekał się wysokiego społecznego wyniesienia, ale pod koniec życia powrócił niejako do początku. Natura, która ponownie przywołała wilka do lasu, okazała się silniejsza niż wszelkie pożytki z sukcesu i awansu, niż wszelakie splendory tego świata.