Kapsułki
Leonard Pietraszak
Latem 1973 roku, licealistą będąc, miałem okazję niemal codziennie przez kilkanaście co najmniej dni oglądać na własne oczy dekoracje do realizowanych w Lublinie scen serialu „Czarne chmury” Andrzeja Konica. Nawiasem mówiąc, Lublin nie był nominalnym miejscem akcji, a jedynie imitował Warszawę. Tak się złożyło, że dekoracje zostały ustawione na przestrzeni od Bramy Krakowskiej do Bramy Grodzkiej, czyli w malowniczej przestrzeni lubelskiego Starego Miasta. Mieszkałem wtedy na obrzeżu tej okolicy i dlatego codziennie niemal przemierzałem tę trasę. Głównymi dekoracjami były wykonane z lekkich materiałów, w tym gipsu, imitacje XVII-wiecznych, niewielkich budowli, karczm, zajazdów, stajni, a także drobnych detali takich jak kramy handlowe i elementy małej architektury. Uzupełniały one autentyczną, malowniczą tkankę zabytkową lubelskiej Starówki, która w ostateczności i bez tego mogłaby pełnić rolę filmowego pleneru historycznego. Widziałem też przechadzających się aktorów i statystów w strojach stylizowanych na epokę, w której rozgrywała się akcja serialu, czyli czasy krótkiego królowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Konno przemknął mi raz nawet przed oczami Leonard Pietraszak, w przepysznym kostiumie pułkownika Krzysztofa Dowgirda, przy szabli. Przypadkowo w tym czasie, traf zaprowadził mnie pewnego wieczoru do kawiarni lubelskiego „Motelu”, położonego w niezbyt dużej odległości od Starego Miasta. Sala była wypełniona gośćmi i – jak to w owych czasach – bardzo zadymiona. Szybko zorientowałem się, że nie są to zwykli goście, z tzw. „ulicy”. Przy kilku zestawionych stolikach siedziało grono aktorów, wśród których zauważyłem m.in. Leonarda Pietraszaka, Ryszarda Pietruskiego oraz pokaźne grono aktorów lubelskiej sceny, Państwowego Teatru imienia Juliusza Osterwy, którzy licznie wzbogacili obsadę filmu w rolach drugoplanowych, głównie tzw. „braci szlacheckiej, w sarmackich kontuszach i z podgolonymi łbami. Do kawiarni „Motelu” położonego przy ulicy Bolesława Prusa przyszedłem z kolegą, zamówiliśmy jakiś trunek, bodaj piwo, i kątem oka obserwowaliśmy gwarne, wesołe towarzyskie zgromadzenie postaci znanych mi ze sceny oraz ekranu, kinowego i telewizyjnego. W pewnym momencie pan Pietraszak poniósł się od stolika i udał się do szatni czy może toalety. Skorzystałem z okazji, poderwałem się z krzesła i podsunąwszy mu jakąś kartkę poprosiłem go o autograf, którym oczywiście mile mnie obdarował. Kiedy po latach spotkałem się z panem Leonardem Pietraszakiem w jego garderobie w warszawskim teatrze Ateneum, wspomniałem mu o tym drobnym epizodzie, którego rzecz jasna nie pamiętał, choć pamiętał wesołe biesiady towarzyskie w „Motelu”, którymi ugaszczali go lubelscy koledzy po fachu. Jest od dziesięcioleci wybitnym aktorem, pamiętnym z wielu ról filmowych i telewizyjnych, a także świetnych kreacji teatralnych, ale w prywatnej krainie mojej pamięci kojarzy mi się przede wszystkim z tymi ciepłymi dniami lubelskiego lata 1973 roku. Takimi prawami rządzi się subiektywna logika pamięci.
Krzysztof Kalczyński
Krzysztofa nie ma już wśród nas. Był jednym z tych moich aktorskich rozmówców, z którymi połączyła mnie więź towarzyska, będąca efektem pierwszego, „wywiadowczego” spotkania. Krzysztof należał do najprzystojniejszych aktorów polskich, typem tzw. pięknego mężczyzny, amantem w typie urody nieco „południowym”, powiedzmy – włoskim. Był też człowiekiem bardzo serdecznym, a przy tym atrakcyjnym rozmówcą, hojnym jako narrator i anegdotysta. Swego czasu wpadł na dobry pomysł, by zorganizować wieczór teatralny z wykorzystaniem pewnego spektaklu Teatru Telewizji z 1970 roku i zaprosił mnie do współpracy, powierzając mi rolę wygłoszenia krótkiego wstępu na temat spektaklu i jego literackiego pierwowzoru. Było to przedstawienie „Cnota uciśniona”, zrealizowane na motywach XVIII-wiecznej powieści Henry Fieldinga „Joseph Andrews”przez Kazimierza Brauna, wybitnego reżysera i intelektualisty teatru, nawiasem mówiąc ojca posła Konfederacji Grzegorza Brauna, który słynną, historyczną Komisję Edukacji Narodowej z 1773 roku, tworzoną przez tuzy umysłowe tamtego czasu nazwał „towarzystwem spod ciemnej gwiazdy”. Na wieczór zorganizowany w salce Związku Artystów Scen Polskich przy Alejach Ujazdowskich Krzysztof zaprosił koleżanki i kolegów aktorów, który zagrali w tym przedstawieniu. Byli wśród nich m.in. Ewa Wiśniewska, Ewa Kania, Stanisława Celińska, Marta Lipińska, Paweł Nowisz, aczkolwiek obsada była o wiele bardziej liczna, a część z niej już niestety nie żyje. Przedstawienie, choć „stare” metrykalnie ogląda się bardzo dobrze, zachowało świeżość, aktorstwo jest znakomite, choć finezyjny, nieco staroświecki rodzaj humoru jakim się ono odznacza, mógłby być dla sporej dzisiejszych młodych trudny do odczytania. Kilka lat później Krzysztof napisał książkę o swoim życiu i pracy artystycznej wdzięcznie zatytułowaną „Moje boje, w pojedynkę i we dwoje”. Owo „dwoje” obejmuje jego małżonkę, Halinę Rowicką, utalentowaną aktorkę i czarującą, przemiłą osobę. Przed wydaniem Krzysztof poprosił mnie o lekturę „maszynopisu”, bym – w miarę moich możliwości – poczynił jakieś uwagi czy ewentualne korekty względnie uzupełnienia. Kilka drobnych uwag poczyniłem, ale poza tym przede wszystkim przeczytałem te wspomnienia z prawdziwą przyjemnością. Jesienią 2019 roku Krzysztof zmarł, co przyjąłem z wielkim żalem, tracąc serdecznego i ciekawego interlokutora, a przy tym „imiennika”, jak zwykł się do mnie zwraacać.
Ryszard Bacciarelli
Niedawno zmarł Ryszard Bacciarelli. Spotkałem się z nim kilka lat temu w jego mieszkaniu w bloku na Żoliborzu. Zanim zadałem mu pytanie o pochodzenie jego nazwiska, już zdążyłem zauważyć, że mam do czynienia z człowiekiem zanurzonym w tradycji kulturowej. Pokój, w którym usiedliśmy, wypełniony był obrazami, pamiątkami. Chwilę potem, widząc moje zainteresowanie wystrojem wnętrza, pan Bacciarelli zdjął ze ściany niewielki portret, przedstawiający mężczyznę w peruce zapytał czy wiem, kto go namalował. Niestety, nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie i wtedy usłyszałem, że autorem portretu jest Jan Chrzciciel Lampi, który choć nieporównywalnie krócej niż Marcello Bacciarelli, praprapradziad pana Ryszarda, bo zaledwie trzy lata, także był malarzem nadwornym króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Rozmowa z panem Bacciarellim rozwijała się więc między tematami historycznymi, a jego życiorysem aktorskim. Uderzył mnie jego bardzo emocjonalny, sentymentalny patriotyzm, jakiego generalnie nie lubię i nie podzielam, ale u pana Bacciarellego, przy jego wieku i wytworności w obejściu, nie raził mnie, a nawet wzbudził sympatię.
Emil Karewicz
Okazja, przy której poprosiłem go o wywiad była o tyle nietypowa, że stało się to podczas wernisażu wystawy jego malarstwa. Nietypowa, bo znanego i wybitnego aktora jakim był Emil Karewicz, powszechnie znanego z „kultowej” roli Hermanna Brunnera w „Stawce większej niż życie” czy z roli Władysława Jagiełły w „Krzyżakach” Aleksandra Forda, mało kto chyba kojarzył jako artystę malarza, autora nastrojowych pejzaży. Podczas wywiadu, który odbył się od razu po zakończeniu wernisażu, gdy goście opuścili miejsce wystawy, uderzyła mnie niezwykła skromność pana Karewicza i jego nieskazitelna bezpretensjonalność, traktowanie swojego zawodu jako misji, jako rzemiosła służącego ludziom. Gdy się to skonfrontuje z dzisiejszym, gwiazdorsko-celebryckim stylem bycia wielu aktorów, zwłaszcza młodego pokolenia, to kontrast jest wręcz szokujący. Mamy do czynienia z zupełnie innymi epokami w dziejach tego zawodu. I że tamta epoka, którą Emil Karewicz współtworzył, jest bardzo już odległa. Przy okazji wspomnę, że wśród gości wspomnianego wernisażu byli tacy koledzy pana Karewicza, jak Tomasz Zaliwski czy Zygmunt Kęstowicz, aktorzy z jego pokolenia, reprezentujący podobną postawę. Niestety, mimo że przy tej okazji uzyskałem od nich przyrzeczenie spotkania, nie zdążyłem się z nimi spotkać przed ich odejściem „do wieczności”. Bardzo tego żałuję. Także dlatego, traktując to jako wyraz hołdu dla tego pokolenia aktorstwa polskiego, by najskromniej przyczynić się do ocalenia ich od zapomnienia, zapisuję moje „kapsułki pamięci”.