Kapsułki
W 1976 roku ojciec załatwił państwowy przydział dolarów (po 130 na łebka, tzn. na niego, na moją matkę oraz młodszą siostrę) i w lipcu wybraliśmy się do Turcji, z główną motywacją „handlową”. Daruję sobie opowieści o zachwytach krajoznawczych, choć były one intensywne, jako że po raz pierwszy w życiu byłem w kraju tak egzotycznym, w pełnym tego słowa znaczeniu – „orientalnym”. Ograniczę się do smaczków i zdarzeń… Hardcorowe było już przekroczenie granicy polsko-radzieckiej w Medyce. Przez całą noc byliśmy „trzepani” przez pograniczników. Nie tylko zrewidowano nas personalnie, ale także auto dokładnie przeszukano, z demontażem siedzeń włącznie.
Trwało to wiele godzin. Prawdopodobnie szukano walut obcych ponad legalną, udokumentowaną normę. Nie zakwestionowano wiezionych przez nas towarów „na handel” (wazony kryształowe, elektryczne lokówki i suszarki do włosów itp.), pamiętam natomiast jak pogranicznik kroił wiezioną przez nas żywność na użytek własny – wędliny, pieczywo, ciasta, przetwory itd., grzebał nawet nożem słoiku wypełnionym kiełbasą zatopioną w smalcu. W Stambule, bo jedynie stolica Turcji była celem naszej podróży handlowo-turystycznej, opchnęliśmy cały towar na lśniącym od złota i innych kolorów bazarze Capali Carsi, w zamian za spory woreczek złota, w postaci pierścionków i bransoletek. Pamiętam też wizytę w urzędzie celnym lub pogranicznym, gdzie na ścianie, nad biurkiem urzędnika widniał portret Kemala Ataturka. Turcja była wtedy państwem laickim, co widziało się i czuło na ulicach, coraz bardziej upodabniającym się do Zachodu, nie tak jak dziś, coraz bardziej islamskim. Pamiętam, że zrobiły na mnie wrażenie auta osobowe na wystawach salonów motoryzacyjnych, widok naówczas w Polsce nieznany, a i dziś rzadki. Rzadko poruszam w moich PRL-owskich wspominkach wątki ekonomiczne, ale właśnie owa handlowa „wyprawa do Orientu” do nich należy. Wyjazdy „na handel”, na ogół do ZSRR, Bułgarii czy Rumunii, były powszechną praktyką Polaków w tamtym czasie i służyły podbudowaniu budżetów, a w niektórych przypadkach, gdy ktoś zajmował się takim handlem latami, nawet wzbogaceniu się. Do Turcji jechaliśmy przez Ukraińską SRR, m.in. przez Lwów i Tarnopol. Byłem tam świadkiem dość hardcorowych scen. N.p. tuż po przekroczeniu granicy zatankowaliśmy bak na czymś, co było stacją benzynową, a występowało w postaci budki wielkości szafy i dwóch odrapanych dystrybutorów. Placówkę położoną pośród niezmierzonych pól, gdzie nie było żywego ducha, obsługiwał leniwie podpity jegomość w garniturze z dziesiątkami orderów na piersi.
Przejeżdżając przez kołchoz imienia Dzierżyńskiego, zatrzymaliśmy się przed sklepem spożywczym, licząc na zakup chleba. Na półkach nie było żadnego towaru. Siedziała tam sklepowa o gabarytach hipopotama, z dwoma jegomościami, i trąbili jak wodę z wielkich szklanek, wódkę. Zapytawszy o chleb, usłyszałem odpowiedź: „Niet i nie budiet”, wypowiedzianą nonszalancko między jednym a drugim potężnym haustem alkoholu. Do hotelu we Lwowie dotarliśmy po zmierzchu. Otiec wysłał mnie po coś na parking do auta. Ledwo otworzyłem drzwi pojazdu, gdy pojawili się dwaj mundurowi, którzy zrobili mi szybkie przesłuchanie w stylu „kto ja i co tu robię”. Widocznie nie uwierzyli w moje wyjaśnienia, bo kazali mi zaprowadzić się do pokoju, by sprawdzić, czy nie łżę. Nazajutrz byłem świadkiem bójki o świńską głowę w tłumie osób tłoczących się dziko w sklepie mięsnym. Młody mężczyzna, który wszedł w posiadanie świńskiej głowy, wyrwał się z wielkim wysileniem z zatłoczonego sklepu i próbował uciec ze zdobyczą. Rzuciła się na niego grupa kilkunastu osób, głównie kobiet, okładając go pięściami i próbując mu wyrwać włosy. W sukurs przyszło mu dwóch milicjantów, którzy rozpędzili atakujących pałkami, dzięki czemu właściciel głowy umknął, choć i jemu przy okazji się oberwało. Nazajutrz, przy wyjeździe ze Lwowa, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w celu zatankowania. Nagle pojawiła się wokół mnie kilkunastoosobowa grupa niedużych chłopaczków i zaczęła intensywnie nakłaniać mnie do sprzedania bardzo mocno wytartej podziurawionej kurtki marki „Wrangler”, którą miałem na sobie. „Pradaj, pradaj!” – wołali kiedy próbowałem odmówić. Intensywność ich nalegań, świadcząca o namiętnym pragnieniu posiadania tego łacha sprawiła, że ugiąłem się i za ileś tam rubli (nie pamiętam kwoty, ale była całkiem spora) zdecydowałem się go sprzedać. Bluzę nałożył na siebie najstarszy chyba, a na pewno najwyższy z chłopaków, gdy nagle jak spod ziemi wyrosło dwóch funkcjonariuszy po cywilnemu i ruszyło biegiem w stronę szczęśliwego nabywcy, wymachując pałkami. Grupa się rozpierzchła, chłopak rzucił się w łan zboża, który rozciągał się tuż obok stacji, a ścigający pobiegli za nim i tyle ich widziałem. Potem przejechaliśmy jeszcze przez Rumunię, która robiła bardzo nędzne wrażenie, przez Bułgarię, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni na kampingu nad Morzem Czarnym, po czym dotarliśmy do docelowej Turcji.
Po wakacjach, we wrześniu, wprowadzone zostały – przypominające znaczki pocztowe – „bony” na cukier, popularnie zwane „kartkami”. Był to znak „kryzysu gospodarczego”, który dał o sobie znać wcześniejszymi zamieszkami ulicznymi w czerwcu, w Radomiu i Ursusie. Mnie ten cukier, a raczej jego reglamentacja, mało interesował, żyłem swoimi sprawami i nie rozumiałem związanych z tym emocji zaopatrzeniowych. Zajmowało mnie życie szkolne, koleżeńskie i uczuciowe oraz moje książki i filmy. I tak dojechałem do matury 1977. Pierwsze jej dwa dni, „polski” i „matmę” uczciliśmy pijaństwem w Kazimierzu Dolnym. Wybraliśmy się tam we trzech, rozklekotanym tarpanem kolegi Grzesia. W piwnicznym lokalu „Baryłka” założyliśmy się, kto szybciej wypije dziesięć piw, ale nie półlitrowych tylko małych, zero trzydzieści trzy litra objętości. Zaczęliśmy pić na „trzy czteeeryyyy”. Te dziesięć butelek opróżniłem mniej więcej w minutę. Taki piwny sprint. Gdy po zmierzchu wracaliśmy z Kazimierza, poczułem, pijany jak bela, że w moim żołądku wzbiera jakaś siła, która domaga się uwolnienia.
Kolega błyskawicznie zatrzymał tarpana, wyskoczyłem na zewnątrz z szybkością światła (wokół były szczere pola po horyzont i ani żywego ducha) i oddałem naturze potężny strumień wypitego wcześniej piwa, nieco już przetworzonego. Dosłownie w tym samym momencie na niebie pojawiły się błyskawice, srodze zagrzmiało i lunęła potężna ulewa. Kilka tygodni później, już po zdanej maturze, w pierwszej dekadzie czerwca, wybrałem się na ponad tydzień do Krakowa z kolegą Cezarym Karpińskim. Pojechałem z nim, by towarzyszyć mu w dniach zdawania przez niego egzaminu na Wydział Aktorski tamtejszej PWST. Wcześniej miałem plan „wstąpienia” (jako laureat Ogólnopolskiego Finału Olimpiady Literatury i Języka Polskiego – wspominałem o tym w kapsułce pamięci poświęconej Erwinowi Axerowi – miałem na ten kierunek wstęp bez egzaminu) na Wydział Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, w ramach którego istniał interesujący mnie specjalistyczny podkierunek teatrologiczny. Jednak mój otiec nie zgodził się na finansowanie moich studiów w innym mieście, gdyż – jak argumentował – jest uniwersytet (UMCS) na miejscu, w Lublinie. Był też oczywiście Katolicki Uniwersytet Lubelski, ale moi rodzice, mimo że gorliwi katolicy, nie brali pod uwagę mojego studiowania tam z powodów praktycznych. Panowało bowiem, po prawdzie nie do końca słuszne, przekonanie, że po KUL trudno dostać pracę.
Poza tym otiec nie pozwolił mi też na to, bym studiował polonistykę nawet na miejscu, bo uważał wszelkie studia humanistyczne za niepraktyczną (z punktu widzenia przyszłej pracy) fanaberię. Zdawałem więc egzamin na wyznaczoną mi przez niego psychologię, na którą było ośmioro kandydatów na jedno miejsce, więc ryzyko niedostania się było wysokie, a jednocześnie odkładałem na bok możliwość wstąpienia bezegzaminowo na polonistykę, co było nierozsądne, tym bardziej że bezegzaminowy przywilej olimpijski przysługiwał tylko raz, w roku jego uzyskania. A ponieważ mój ojciec miał skrajnie prawicowe, wręcz reakcyjne poglądy, niby „piłsudczykowskie”, ale z domieszką antysemityzmu, więc po latach zdefiniowałem sobie jego postawę wobec mnie jako wczesną prefigurację mojego późniejszego o wiele lat zetknięcia się z autorytaryzmem prawicowo-katolickim, który z lubością nazywam czasem klerofaszyzmem. W podtekście niechęci mojego otca do studiowania przeze mnie polonistyki był jego „antykomunizm”, niechęć do PRL. Otwarcie powiedział mi, że po polonistyce mógłbym pracować tylko albo w szkole albo w „komunistycznej” prasie, a to byłoby jego zdaniem „wysługiwaniem się” systemowi, którego nienawidził. W tych czasach, będąc od niego zależny, nie potrafiłem mu się przeciwstawić, bo zwyczajnie się go bałem. O przebiegu dni krakowskich w czerwcu 1977 opowiem w następnych kapsułkach. (c.d.n.)