Wiktor Szenderowicz uchodzi za autora komedii satyrycznych. Gatunek w Polsce prawie zapomniany,
ale w Rosji o wielkiej tradycji, przechodzący dzisiaj prawdziwy renesans.
„O tym, że ktoś zostaje satyrykiem – mówił dramaturg w rozmowie ze swym polskim tłumaczem, Jerzym Czechem – decyduje zetknięcie z życiem. Reszta to sprawa organizmu, najwidoczniej przy okazji wydziela się czasem sporo żółci”. Człowiek, pozbawiony talentu, zostaje śledziennikiem. Utalentowany – komediopisarzem, jak Arystofanes, który jak wiadomo ojcuje europejskiej komedii satyrycznej.
Wiktor Szenderowicz (ur. 1958), dzisiaj już sześćdziesięciolatek, od lat bliski teatrowi, m.in. związany był ze studiem Olega Tabakowa, a Grigorija Gorina uważał za swego mentora, zaczynał od pisania krótszych form satyrycznych. To były opowiadania, felietony, czasem scenki w duchu „Zielonej Gęsi”. Dopiero niespełna dwadzieścia lat temu odważył się sięgnąć po pełną formę sceniczną i obrał komedię satyryczną za swój gatunek. W Rosji zyskał wielu czytelników i wielbicieli, a przy okazji stracił program w telewizji NTW i został trwale wyrugowany z telewizji państwowej, zyskując szlachetne piętno czołowego pisarza opozycyjnego. Komentuje to z poczuciem dystansu: „Władza nigdzie satyryka zanadto nie lubi”. Nie czuje się jednak apostołem, zmian, choć wierzy, że trzeba trwać przy swoim: „Trzeba mówić i robić to, co się uważa za stosowne, a że się wtedy jest na marginesie? No cóż, nie daj Boże znaleźć się w większości. Obecnie większość jest taka, że znalezienie się w niej uważałbym za coś, co może się zdarzyć tylko w najgorszym śnie”.
Szenderowicz jak na rasowego satyryka przystało tematykę do swych sztuk czerpie z życia – pisze więc zawsze o Rosji, o przeklętych rosyjskich sprawach, podziałach, resentymentach, nawet wtedy, kiedy akcja jego komedii toczy się w starożytnym Rzymie, w Afryce, w Nowym Jorku czy gdzieś w Europie. Jak na wytrawnego pisarza przystało, czerpie też inspiracje z literatury – czasem wprost nawiązuje do motywów napisanych już dramatów przez wielkich poprzedników: Frischa, Becketta czy Gorina.
Wiktor Szenderowicz dopiero wchodzi do polskiego teatru – forpocztą jego dramaturgii były „Ludzie i anioły” (premiery w Kaliszu i Warszawie, 2009), a prawdziwym jej promotorem jest Wojciech Adamczyk, który ma za sobą nie tylko przedstawienia w warszawskim Teatrze Współczesnym (wspomniane „Ludzi i anioły” i ostatnio „Pan Ein”), ale także telewizyjne widowisko „Ekspedycja”. Teraz Adamczyka wspiera Agencja Dramatu i Teatru, która opublikowała właśnie tom dramatów Szenderowicza „Pan Ein i inne historie” w przekładzie Jerzego Czecha.
„Ludzie i anioły” to historia stara jak świat, czyli rzecz o oswajaniu ze śmiercią. Do pewnego obywatela rosyjskiego, trudniącego się handlem karmą dla psów, przybywa wysłannik, mający przygotować go do odejścia. Autor obiera lekką formę komediową dla swej wartkiej przypowieści o trudnościach rozstawiania się z tym światem, dostarczając aktorom znakomitego materiału do grania – wykorzystali to bezbłędnie w Teatrze Współczesnym Sławomir Orzechowski jako Iwan Paszkin, przeciętny człowiek z grzeszkami na sumieniu, który szuka sposobu ocalenia, i Andrzej Zieliński jako Upadły Anioł (ależ cierpi, kiedy rozpija butelkę koniaku!), też w nie lada kłopocie, bo popadł w niebiańską niełaskę. Tekst idzie wartko, trochę tylko wzbogacony o aluzje do współczesnej Rosji (i nie tylko), przede wszystkim skoncentrowany na ujawnieniu mentalności postsowieckiej, mieszaniny cwaniactwa i patetycznego załgania. Unika jednak mentorstwa i pouczania, toteż publiczność bawi się wyśmienicie. Choć całość napisana została z przymrużeniem oka, aktorzy na szczęście nie mrugali, dając współczesną wersję średniowiecznej Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią.
Ponownie Wojciech Adamczyk zmierzył się z komedią Szenderowicza w Teatrze TVP, wystawiając niedawno „Ekspedycję” – pod takim tytułem miała miejsce polska prapremiera „Imiennika Schweitzera”. Wykorzystał w niej autor motyw wypraw etnograficznych prowadzonych w imię szczytnych celów, za którymi jednak mogą kryć się wcale przyziemne gry o wpływy, władzę i materialne korzyści. Imiennik Schweitzera, czyli podróżnik Albert, wysłannik ONZ przybywa na mityczny koniec świata i tam zmaga się z obyczajowością Ludu Końca Świata, kultywującego ludożerstwo. To jednak oczywista alegoria – chodzi o nacisk tradycji i opresyjność władzy, która bezwzględnie egzekwuje zachowania uświęcone zwyczajem silniejszym niż prawo. Rzecz zatem idzie o manipulowanie poddanymi (obywatelami), zmuszanymi do kanibalizmu niezależnie od ich woli czy potrzeby. Szenderowicz poddaje w ten sposób analizie samą istotę władzy czy ideologii totalitarnej.
Teraz już po raz trzeci (a po raz drugi na deskach warszawskiego Teatru Współczesnego) Wojciech Adamczyk bierze na warsztat komedię satyryczną Wiktora Szenderowicza, wystawiając sztukę „Pan Ein i problemy ochrony przeciwpożarowej”. Autor korzysta z motywów, które czerpie z dramatu „Biedermann i podpalacze” Maxa Frischa, ale nie mowy o jakimś naśladownictwie. Szenderowicz te nawiązania traktuje jak wyraz hołdu dla swego poprzednika. Podobieństwo polega przede wszystkim na analogii sytuacji początkowej: w domu bogatego przedsiębiorcy osiedlają się podpalacze. U Frischa to zwykła szajka rzekomych ofiar pożarów szalejących w mieście, nawet niespecjalnie kryjąca swoje zamiary, u Szenderowicza elita władzy. Zabieg, jakim posłużył się pisarz, polega więc na utożsamieniu władzy z przestępcami. Pod pozorem ochrony obywatela wyzuwają go ze wszystkiego i żądają jeszcze do tego podziwu. Taka mafia z objawami narcyzmu. Temu gangsterskiemu procederowi towarzyszy rosnący akces ludności do kręgów związanych z obrońcami przed pożarami. Na placu boju pozostaje tylko samotny pan Ein.
W dramacie ta „dobra zmiana” następuje niemal aksamitnie, w atmosferze komediowej, podkreślanej przez aktorów, wśród których (i w sztuce, i na scenie) rej wodzi Mer Miasta w niemal farsowym ujęciu Andrzeja Zielińskiego. Sama też inscenizacja wydobywa wisielczy pożarniczy humor, na scenie umieszczono światła alarmowe straży pożarnej, ściany pomieszczeń, w których rozgrywa się akcja stopniowo pokrywają plakaty propagandowe ochrony pożarowej, pojawiają się elementy charakterystyczne dla służby ppoż., nawet robotnicy teatralni noszą kamizelki z napisem „Straż” i strażackie kaski. Do pełni szczęścia (komediowego) brakuje tylko pożaru,
Rzecz dobrze napisana, ze scenicznym nerwem, sprawnie zagrana – przygoda stroniących od polityki Pana Eina (Leon Charewicz) i jego Żony (Jolanta Jeżewska) wygląda wiarygodnie, a wszystko to razem przypomina natrętnie nie tylko dawne czasy, Nieuchronnie kojarzy się z poczynaniami każdej władzy, która próbuje za daleko ingerować w życie obywateli i kultywuje korupcję.
Brakuje tym razem satyrze Szenderowicza drapieżności – nie odkrywa niczego nowego, raczej kataloguje znane przejawy degeneracji władzy, która panoszy się ponad prawem albo prawo nagina/łamie do swoich potrzeb. Toteż polski widz, który jako pierwszy na świecie styka się z tym dramatem satyrycznym Szenderowicza, choć dostrzeże w nim krytykę stosunków panujących nie tylko we współczesnej Rosji, to nie dowie się, dlaczego tak jest. Autor skupia bowiem uwagę na objawach, a nie na przyczynach. Może to jednak nie jest zadanie dramaturga, ale raczej badacza-analityka? Głowią się nad tym najtęższe głowy i nie potrafią dać jasnej odpowiedzi.
W opublikowanym tomie komedii Szenderowicza znaleźć można sporo innych smakowitych propozycji, nierzadko odkrywczych, na czele z klownadą „Piotruś”, w której komediopisarz filtruje dzieje kariery politycznej Władimira Putina (występuje w tym utworze pod nazwiskiem Tiuszkow). To jadowity portret zbiorowy systemu postradzieckiego, państwa wzorującego swój ustrój na carskim i komunistycznym z korupcją jako motorem panowania. Wielkie wrażenie czyni też najwyraźniej nawiązująca do alegorycznych komedii Grigorija Gorina „Wieczorna eskapada Towarzystwa Niewidomych”, utrzymana w klimacie na pograniczu groteski, horroru i thrillera opowieść o pasażerach uwięzionych w unieruchomionym wagonie moskiewskiego metra. Znaleźć w niej można istny katalog lęków, dotykających współczesną cywilizację. Warta grzechu wystawienia jest też „Koncepcja”, opowieść ulokowana w realiach starożytnego Rzymu, ale na dobrze znany nam temat przepisywania na nowo historii.
Najciekawszy jednak wydaje się dwuosobowy komediodramat „Poszkodowany Goldiner”, subtelnie naszkicowany konflikt w środowisku emigrantów rosyjskich. Bohaterowie reprezentują różne pokolenia, doświadczenia, charaktery, i płeć. Ten tekst ujawnia mniej docenianą umiejętność pisarza – tworzenia wiarygodnych portretów psychologicznych, będących figurą losu całych generacji, uosabiających nagromadzone resentymenty i tęsknoty, które domagają się ujścia. Warto zauważyć, że Szenderowicz, portretując zderzenie mentalności Wschodu i Zachodu ucieka od stereotypów, odnajdując – mimo wszystko, co je dzieli – szansę wzajemnego zrozumienia
Każda z komedii zamieszczonych w antologii „Pan Ein i inne historie” zgodnie z tytułem jest inna, w nieco innym gatunku. Wszystkie jednak cechuje satyryczny punkt widzenia i nieskrywana skłonność do lakonizmu – autor nie ukrywa swojej admiracji dla Stanisława Jerzego Leca, sam zresztą tworzy złote myśli a rok temu patronował wydanemu w Polsce albumowi „Lec, XX wiek”. Choć stroni od tzw. nowoczesnego teatru, to dzięki językowej dyscyplinie jego dialogi brzmią nowocześnie (także po polsku – dzięki tłumaczowi) i stanowią nie lada pokusę dla aktorów.
Wszystkie jego sztuki – wbrew gatunkowej specyfice wcale nie kończą się optymistycznie. To nie są komedie, które, jak powiada sam autor, mogłyby być grane w Comedy Club. To raczej tragikomedie albo satyryczne tragikomedie, w których lustrze przeglądają się niepokoje naszego świata.
PAN EIN I PROBLEMY OCHRONY PRZECIWPOŻAROWEJ Wiktora Szenderowicza, tłum. Jerzy Czech, reż. Wojciech Adamczyk, scenografia Marcelina Początek-Kunikowska, kostiumy Anna Englert, Teatr Współczesny w Warszawie, prapremiera światowa w kwietniu 2019; PAN EIN I INNE HISTORIE Wiktora Szenderowicza, tłum. Jerzy Czech, ADiT, Warszawa 2019 (fragmenty wypowiedzi autora pochodzą z tej książki).