8 listopada 2024

loader

Lewicowość według inżyniera Mamonia

fot. kadr z filmu "Rejs"

Jak wątła jest lewicowość polskiej lewicy, można się przekonać podczas lektury manifestu kandydata na senatora, a później posła SLD (M. Prandota, Dziennik Trybuna, nr. 238-239/2022). Autor nie chciał pozostać filozofem. Wybrał żonglerkę pojęciami i faktami bez autocenzury. Tym sposobem ubogacił prawicowy bełkot o socjalizmie, komunizmie i lewicy.

Brońmy się przed przyjaciółmi, bo z wrogami: nadwiślańskim liberałem i narodowo-katolickim populistą radzimy sobie całkiem nieźle, przynajmniej w teorii.

Od autarkii do montowni

Upadek społeczeństw realnego socjalizmu, w języku prawicy „komunizmu”, miał u źródeł gospodarkę: nieefektywną, energochłonną, spętaną przemysłem ciężkim. Ale wcześniej dzięki akumulacji nadwyżki w centrum i umiejętnym planowaniu udało się skutecznie zbudować do połowy lat 60. podstawowy kompleks przemysłowy. Wcześniej próbowała zrobić to sanacja. Za późno, choć powstała setka nowoczesnych fabryk. Dopiero po drugiej wojnie światowej przyspieszona industrializacja „pachołków Stalina” wyciągnęła z kurnych chat i naturalnej gospodarki rolnej 60 proc. polskiego społeczeństwa.

Przeniosło się ono do wydajniejszej pracy w przemyśle, do blokowisk w mieście. Tutaj można było w końcu skorzystać z oświaty, edukacji, kultury nowoczesnego społeczeństwa. Oddalić się choć na kilka kroków od kościelnej kruchty, wyjść poza nauki księdza, pana i plebana. Z katowni na Rakowieckiej nie widać najtrwalszego dorobku „komunistycznej” lewicy – granic państwa przesuniętych na Zachód, zakończenia narodowościowych konfliktów ze wschodnimi Słowianami. Powstały też szanse na nowe, wzajemnie korzystne relacje z zachodnim sąsiadem. W latach 1949-1989 zbudowano w Polsce 1634 nowe zakłady o zatrudnieniu powyżej 100 osób każdy (za A. Karpińskim). Historia zatoczyła koło: znów jesteśmy montownią dla korporacji centrum, polski bieda-biznes przejmuje usługi, zlecenia na dostawy części zamiennych, elita specjalistów obsługuje filie zagranicznego kapitału, zwłaszcza w sektorze finansowym, a adepci studiów wyższych mogą wykazać przydatność wszelkich certyfikatów w mordorach. Wypełniają w nich często gęsto tabelki excela i załatwiają reklamacje klientów z całego świata.

Prawica skojarzyła na wieki realny socjalizm ze zbrodniami Stalina i Pol Pota: czarną księgą komunizmu. Ale kapitalizm też ma swoją wielotomową księgę: zagładę 90 proc. rodzimych mieszkańców obu Ameryk, eksterminację tubylczej ludności kolonii (Anglicy eksterminowali kenijskich Kikuju jeszcze w l. 1951/55), handel Afrykanami, eksploatację angielskiej biedoty podczas akcji grodzeń i wczesnowiktoriański holocaust w pierwszych fabrykach. Pracowały tutaj świątek piątek nawet 12 letnie dzieci. Jedna książka z tej serii, o „Późnowiktoriańskim holocauście” Mike`a Davisa, ukazała się niedawno w polskim tłumaczeniu.

Realny socjalizm z „piekła rodem”?

Autor nie rozumie, czym był w istocie realny (bądź autorytarny) socjalizm. Jeśli miał jakiś związek z piekłem, to najwyżej historycznym: niedorozwojem, nędzą mas, butą dworków i pałaców. Po pierwsze, w tym systemie podstawowe środki produkcji i wymiany stanowiły własność społeczną (ogólnonarodową). Miała to być produkcja dla wartości użytkowej dóbr, a nie dla pomnażania „abstrakcyjnego bogactwa”, zysku, pomnażania bez względu na konsekwencje dla ludzi i przyrody. I ten fakt przesądził o jego historycznej jak dotąd porażce: system nie był zdolny do wytworzenia stałych materialnych podstaw rozwoju, jedynie przechwytywał część produktu społecznego na te cele. 

Autor nazywa ten fakt, „przewłaszczeniem majątku produkcyjnego na rzecz państwa”. Tymczasem chodzi tu o coś zupełnie innego. Mianowicie, realizacja funkcji własności majątku produkcyjnego miała charakter administracyjno-biurokratyczny, tzn. funkcje właściciela przejęły różne szczeble systemu zarządzania. Co gorsza, kierowanie procesami gospodarowania, i podziału jego efektów, i zarazem kierowanie aparatem państwa (jako instytucji legitymizowanego przymusu) znalazło się w rękach tym samych osób: biurokracji gospodarczej, zarazem politycznej. 

Pozycję tę zapewniała tzw. kierownicza rola partii. To najbardziej bolało przeciwników ideologicznych: instytucja nomenklatury ograniczała demokratyczną kontrolę samozwańczych mandatariuszy właścicieli majątku narodowego, czyli ogółu społeczeństwa. 

Tu znajduje się historyczna osobliwość realnego socjalizmu: połączenie dużego zakresu władzy politycznej i ekonomicznej z niedemokratyczną kreacją osób, które ją sprawowały. Tymczasem największy ideolog kapitalizmu John Locke obdarzył jednostkę, najpierw w doktrynie, później stopniowo wcielaną w ustrój demokracji liberalnej, „prawami człowieka” – prawem do życia, wolności i własności. Ale nie przeszkadzało to mu być akcjonariuszem ówczesnych korporacji zajmujących się handlem niewolnikami, a także czynnie go organizować w imieniu Lordów Protektorów.

„Zatarły się różnice między lewicą a prawicą”?

W tym miejscu znajduje się źródło największej hipokryzji ideologów kapitalizmu: uczestnicy rynku mają wolność i równość (prawną) w operowaniu swoją prywatną własnością: kapitałem bądź siłą roboczą. Wartość siły roboczej nie określa rynkowa cena artykułów konsumpcyjnych. Jak zauważył Karl Polanyi, wartość siły roboczej określają też pozarynkowe systemy edukacji czy pracy opiekuńczej kobiet. Nie jest ona towarem, dlatego tak trudne jest określnie wartości dodatkowej, tym samym stopy wyzysku. 

W dużym stopniu przesądza o tym każdorazowy układ sił między zatrudniającym kapitalistą, teraz zbiorowym w postaci korporacji – a zrzeszonymi pracownikami, najlepiej w różne formy samoorganizacji i samoobrony. Np. w Szwecji do związków zawodowych należy 70 proc. pracowników. Wśród nich znajduje się też tzw. klasa średnia, właściwie specjaliści, których losem tak się przejmuje Jarek Ważny. Niepotrzebnie, bo to wyborcza klientela formacji liberalnych, w większości dezerterzy ze wspólnoty życia i pracy. Nie są oni zainteresowani sprawnym sektorem dóbr wspólnych: o ochronę zdrowia, edukację dzieci, zabezpieczenie starości wolą się troszczyć sami – moje jest najmojsze. 

To dla nich liberałowie konstruują „daniny”, jak 19 proc. podatek liniowy dla samozatrudnionych menedżerów. Ale faktycznie to od nich obecnie zależy, w którym kierunku będzie się rozwijała cywilizacja: czy poprą syreni śpiew apostołów cyfrowego kapitalizmu, czy opowiedzą się za ogólnoludzką wspólnotą życia i pracy. Ta, by żyć w harmonii z przyrodą, musi gospodarkę podporządkować arytmetyce potrzeb społecznych, a nie zyskowi wybranych.

Jednak ostateczny wynik kontraktu jest przesądzony: pracownik pozostaje wciąż pracownikiem odtwarzającym własną siłę roboczą, kapitalista zaś nie tylko dysponuje odtworzonym kapitałem, może go powiększyć o wartość dodatkową. Stać go więc i na ostentacyjną konsumpcję, i może się przesunąć w rankingu samców alfa biznesu. Najlepiej teraz jeśli jest właścicielem ogromnego portfela akcji. Na dodatek, kiedy pomieszkuje w pobliżu Doliny Krzemowej w Kalifornii. Nie jest to bajka „nawiedzonych polskich socjalistów”, jak mniema Prandota. 

Wyzysk pracownika przez kapitalistę istnieje zawsze, choć rzeczywiście podatek progresywny i socjalne państwo go zmniejszają. Wyzysk ten może przybierać formę prywatyzacji wynalazków, poczętych w sektorze publicznym (vide iPhone Jobsa). Co więcej, do odtwarzania tego statusu równych sobie „biznesmenów” wystarczy samo trwanie kapitalizmu wzrostu gospodarczego. Nie potrzebna ani hegemonia kulturowa, ani przymus państwa. 

Wystarczy zdroworozsądkowa racjonalność właścicieli obu kapitałów: produkcyjnego (czy pieniężnego) i ludzkiego, obecnie często prekariusza, np. pracownika platformowego. Nie bez powodu świat stał się rynkiem, a wszystko z czasem stawało się towarem, łącznie z siłą roboczą, pieniądzem, przyrodą. I wbrew autorowi nie zanikły nierówności klasowe wewnątrz bogatych społeczeństw Zachodu. Doszły tylko nierówności miejsca zamieszkania i urodzenia, np. lepiej się urodzić Szwedem niż Kurdem bez względu na klasę, do której się należy. Na neoliberalnej globalizacji nie skorzystało 30-40 proc. uczestników rynku. W tym czasie bowiem wydajność pracy wynosiła około 80 proc. , ale płace ledwie drgnęły, gdyż zwiększyły się zaledwie o 12 proc.

Trwałość skrajnej koncentracji majątkowej opisuje na podstawie rejestrów podatkowych Thomas Piketty. Np. w USA udział w dochodzie narodowym 10 proc. najbogatszych wynosił w r. 2018 47 proc. , podczas gdy udział 50 proc. z dolnych szczebli drabiny społecznej nie przekraczał 13 proc. W rezultacie w tym mateczniku kapitalizmu tzw. food stamps, wsparcia bonami żywnościowymi, potrzebuje 14 proc. Amerykanów, czyli około 40 mln mieszkańców. 

Pracująca biedota stanowi aż 21 proc. ogółu zatrudnionych. Połowa pracowników nie ma wystarczających dochodów, by opłacić składki emerytalne, a 2/3 poniżej 40. roku życia nie ma żadnych oszczędności. W Polsce w ciągu lat 1992-2015 udział 5 proc. najbogatszych w PKB wzrósł z 20 do 30 proc.

Nic zatem dziwnego, że jak świat szeroki wciąż pełno ofiar kapitalizmu jaki znamy: ponad 2,4 mld ludzi zbędnych, czyli globalnej rezerwowej armii pracy; bezrobotnych na krawędzi bezpiecznej egzystencji, wypalonych zawodowo na krawędzi podmiotowości. Do tego trzeba dodać zubożonych rolników globalnego Południa – ofiar agrobiznesu korporacyjnego Północy, a także wynarodawianej biedoty, zarówno migrujących za pracą do metropolii we własnym kraju, i przede wszystkim uciekających przed biedą przez Morze Śródziemne, często na tratwie. Teraz dochodzą ofiary zmian klimatu, na początek na wyspach oceanicznych.

Hitler socjalistą?

Nazwanie systemu ustrojowego hitlerowskich Niemiec socjalizmem, nawet narodowym, jest kardynalnym błędem. Środki produkcji pozostały w prywatnych rękach, jedynie zostały wciągnięte do programu przyśpieszonych zbrojeń. Bazą społeczną faszyzmu było drobnomieszczaństwo, mini-biznes: drobny usługodawca, rzemieślnik, handlowiec. Zawsze oni poprą inicjatywę prywatną dla dobra narodu, jak partia Kukiza czy Konfederaci. Nie mogą zwodzić etatystyczne i socjalne skłonności. To był bowiem ponadnarodowy, kapitalistyczno-etatystyczny projekt. Obaj klasowi przeciwnicy polityczni, zarówno formacja socjaldemokratyczna, jak i bardziej radykalna komunistyczna KPD, zostały szybko usunięte ze sceny politycznej, zamknięte w obozach reedukacji. 

Posługiwanie się kategorią totalitaryzmu, rzekomo wspólnego stalinowskiemu ZSRR i hitlerowskim Niemcom, wymaga dużej ostrożności (E. Karolczuk, E. Traverso). W łagrach praca pełniła funkcje ekonomiczne, one nie były obozami zagłady jak Oświęcim. W nazistowskich obozach masowo produkowano trupy. Praca w lagrach zaś służyła wydobyciu surowców (złota, węgla, niklu), budowie infrastruktury (dróg, kolei, lotnisk, hut, elektrowni). Była brutalną formę pierwotnej akumulacji kapitału, jak wszystkie wcześniejsze znane kapitalizmowi. 

Więźniowie bowiem to też spawacze, górnicy, drwale, kierowcy ciężarówek. Paradoksalnie to byli przymusowi pionierzy cywilizacji. Ich śmierć to też efekt klimatu, niedożywienia, przymusowej pracy. Jak podaje Karolczuk, „współczynnik śmiertelności w gułagach nigdy nie przekraczał 20 procent, podczas gdy w obozach koncentracyjnych wynosił on 60 procent, a w obozach zagłady przekraczał 90 procent” („Nagie życie” ofiar wyzysku i pracy, W-wa 2016). Dla współczesnych prekariuszy, pracowników stref specjalnych, dla migrującej za pracą biedoty globalnego Południa – współczesny kapo to łagodniejszy w formie, lecz zdecydowany w treści korporacyjny nadzorca, często nawet w postaci algorytmu jak u Bezosa.

Autor słusznie zauważa, że kapitalizm prowadzi prostą drogą do klimatycznej katastrofy i szerzej: kryzysu planetarnego. Nie dostrzega jednak, że bezpośrednio odpowiada za to dynamo kapitalizmu: wzrost gospodarczy, sprzężony z masową konsumpcją. Dziś rządzą wielkie korporacje. Mają łatwy dostęp do rynku kapitałowego i długoterminowego finansowania. Apel do młodzieży to za mało. Młode pokolenie to głównie zakładnicy wyczynowego kapitalizmu. 

Zindoktrynowane przez szkołę, lekcje przedsiębiorczości, medialny komentariat, IPN, kazania Wielce Wymownego Konfederata Sławomira Mentzena. Jest więźniem swojej epoki: populizmu antypodatkowego, minimalnego państwa, popkultury seriali, inforozrywki, kampanii politycznych w telewizji, przestrzeni publicznej zakreślonej przez centrum handlowe. Chleba może młodym nie zabraknie, ale co z mieszkaniem bez kredytu hipotecznego. 

Wiąże on na dekady z anonimową spółką należącą czasowo do jakiegoś funduszu inwestycyjnego. Tu wykonuje gównianą pracę za płacę pod stołem. To ona ostatecznie przemienia absolwenta wyższej uczelni pełnego nadziei na materialny sukces w depresyjnego konformistę. Tak więc, chcąc nie chcąc, Karol Marks wciąż naszym przyjacielem jest. Przynajmniej dopóki istnieje kapitalizm i dopóki lewica inżyniera Mamonia pozostaje z nim w sojuszu.

Tadeusz Klementewicz

Poprzedni

Odczepcie się od woke

Następny

I gdzie ten rynek pracownika?