Od kiedy pamiętam, zawsze miałem kłopot ze związkami. Źle się w nich czułem. W tych formalnych, nieformalnych, wyznaniowych. Nawet w tym małżeńskim nie zawsze potrafię się odnaleźć, ale jakoś trwam, jak telewizja ojca dyrektora. Bo czego by o związkach nie napisać, bez nich nie zrobimy na lewicy roboty.
Piotr Szumlewicz i nowa, młoda, postępowa młodzież robią sporo dobrego. Uzwiązkowiają duże zakłady; tłumaczą ludziom, że zrzeszać się trzeba, w imię obrony praw pracowniczych i patrzenia burżujom na łapy. Bardzo słusznie. Popieram. Znam jednak też wiele historii, zwłaszcza z pogranicza lat 90. i 2000., kiedy to związki zawodowe, niezależnie jakiej proweniencji, były przetrwalnikową formą myślenia o swoim zakładzie, jako o miejscu, w którym można jak najwięcej ukraść, i poprzez swoją destrukcyjną politykę sprowadzały go na manowce. Albo wprost: do bankructwa.
Lewe związki
Liderów związkowych łatwo można było przekupić albo podkupić, żeby w procesie restrukturyzacji grali po stronie właściwego inwestora. I bardzo często się to udawało. Potem nastały złote lata prawicy, kiedy to AWS uwłaszczył sobie „Solidarność”, która do dziś nie przypomina związku zawodowego którym była, jeno zbrojne ramię partii władzy. OPZZ w tym względzie jest bardziej teflonowy i aż tak bardzo do polityki nie przywiera. Cieszy jednak, że na związkowej mapie pojawiają się nowe twarze i nowe organizacje, bo jak w każdej społeczności, konkurencja wymaga aktywności od wszystkich graczy. Czemu właściwie pisze o związkach? Jako rzekłem na początku. Mam z nimi kłopot.
Parę tygodni temu dowiedziałem się wraz z kolegami z grupy młodzieżowej na K., że jesienią tego roku nie pojedziemy z koncertami do Stanów. Mimo że wszystkie formalności były dopięte od dawna. Naszej bytności tamże sprzeciwiły się miejscowe związki zawodowe branży rozrywkowej, które mają bardzo silną pozycję, jeśli wierzyć słowom amerykańskiego organizatora trasy. To, że Polacy mogą jako wybrańcy podróżować turystycznie do USA bez wiz nie oznacza bowiem, że Polacy mogą wyjeżdżać tam także bez wiz do roboty. Przynajmniej na biało. Jeśli chce się w Stanach zarobić trochę zielonych, wiza jest konieczna. I taka wiza każdemu z muzyków została wydana.
Hola, hola!
Zespół jednak to nie tylko grajkowie. To także zaplecze techniczne i management, bez którego w zasadzie nie istniejemy. No i amerykańskie związki zawodowe nie zgodziły się, żebyśmy zabrali ze sobą do USA naszych technicznych. Powiedzieli, że o ile samych muzyków mogą jakoś przetrawić, tak obsługę sceny już nie, bo przyjeżdżając doń ze swoimi technicznymi, zabieramy pracę dla ich chłopaków, którzy są wcale nie gorsi, a może nawet dwa razy lepsi, bo w końcu amerykańscy. Także, drogi zespole, sorry Vinetou, ale albo przyjeżdżacie sami i zatrudniacie technicznych na miejscu, albo spadajcie. U nas akurat wybór był prosty. Naszych chłopaków od techniki nie traktowaliśmy nigdy jako najemników, których można wymienić, jak coś się nie spodoba. Koledzy, ci sami, pracują z nami od lat. Przez ten czas zdążyliśmy się poznać jak łyse konie; rozumiemy się bez słów, traktujemy ich, a oni nas, jako część większej całości, której zmieniać nie zamierzamy, jeśli nie zajdzie wyższa konieczność.
Thank you, but no thank you
Z całym szacunkiem dla pozycji amerykańskich związków i ich siły argumentu, na takie dictum nie mogliśmy przystać i podziękowaliśmy za łaskę grania w NYC i Chicago. Parę kapel i wokalistów latało od nas do Stanów jakiś czas temu. Okazuje się, że w ich przypadku warunek był taki sam. Techniczni na miejscu albo gracie bez, a na scenę wpuszczamy samych muzycznych. No i tamci się zgodzili. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Byli w Stanach, zagrali, ich frajda. Dumny jednak jestem z nas samych, że nie poszliśmy na taki układ, bo w moim przekonaniu, był on skrajnie niesprawiedliwy i uwłaczający. No właśnie, czy w istocie tak jest?
O co się bić?
Związki zawodowe mają się bić o swoich i o swoją branżę. Trudno więc mieć pretensje do amerykańskich chłopaków, że walczą jak potrafią, o pieniądze i miejsca pracy dla siebie. Z punktu widzenia ich interesu to zupełnie zrozumiałe. Zastanawiam się jednak, czemu w innych krajach, europejskich ma się rozumieć, podobne szykany nigdy nas nie spotykały. W końcu jeździmy z koncertami na Zachód, odprowadzamy tam podatki, dajemy zarobić miejscowym, bo trzeba coś jeść i pić. Czy to jest właśnie ta związkowa ambiwalencja? Nie wiem. Podobnie jak nie wiem, czy zawsze i wszędzie działalność związków zawodowych idzie w parze, a przecież powinna, z troską o swój zakład pracy i polepszenie jego wydajności.
Bywa i na odwrót
Można bowiem sobie wyobrazić ostre protesty związkowe, które kierowane są z gruntu słusznymi postulatami, ale w realiach krachu gospodarczego i szalejącej inflacji, w finale mogą doprowadzić zakład do upadłości, a wtedy nikomu nic po godności i szacunku dla człowieka pracy, kiedy nie będzie pracy. Dlatego właśnie mam problem ze związkami. Poradźcie coś, dobrzy ludzie, poradź kolego Piotrze. Dobrześmy zrobili, żeśmy nie pojechali, czy klasyczne z nas łamistrajki?