Postępowcy kontra plebs – czyli o fałszywej metaforze „dwóch plemion” w polskiej polityce.
Konfrontacja i polaryzacja „demokratycznej opozycji” z autorytarno-populistyczną ofensywą, z pisowskim walcem, który wszystko „wyrówna”, przez komentatorów centrowych, liberalnych i lewicowych – zwykle jest analizowana w kategoriach „wojny dwóch plemion”. A „plemiona” te myślą i mówią tak różnym językiem, że jakikolwiek dialog i kompromis pomiędzy nimi, a choćby tylko uzgodnienie reguł współżycia, zasad gry, okazują się niemożliwe. Powierzchowna identyfikacja podpowiada niektórym jeszcze, że pierwsze plemię składa się ze światłych, wykształconych, kulturalnych inteligentów, a drugie z ludu prostego (dziś to, inaczej niż kiedyś, ludzie po szkołach, ale umysłowo leniwi i wtórni analfabeci), choć w części również z półinteligentów i inteligentów sprostytuowanych, pod wodzą kilku obermakiawelistów, zwłaszcza takiego jednego.
Manichejskie rozróżnienie
Może nawet i czujemy przesadę tej metafory „dwóch plemion” (a przestrzegają przed jej udosłownieniem antropolodzy-kulturoznawcy). Ale pozostaje ona ponętna, bo przecież Polska pękła na dwie połowy, i widać to nawet w każdej rodzinie. To kusząca, ponętna dychotomia, podobnie jak manichejskie rozróżnienie dobra i zła, czy oczywisty kontrast światła i mroku, postępu i wstecznictwa. Wprawdzie nie wypada „postępowcom” tak wynosić się ponad „ciemny” plebs, nawet jeśli zbłądził pod niewłaściwe sztandary i wota. Nie wypada im rozmawiać jak kulturalny Pan z Chamem (choć i takie emocje wyrwały się kilku intelektualistom). Ale wypada już rozpatrywać to w kategoriach zwarcia między umysłem otwartym a umysłem zamkniętym i odpowiednio – w duchu Popperowskim – między społeczeństwem otwartym a społeczeństwem zamkniętym.
To również metafory, utrwalone w obiegowej tradycji psychologicznej, pedagogicznej, socjologicznej i politologicznej. Co prawda, podszyte ideologią, o czym jednak bynajmniej nie chcą myśleć ani wiedzieć ci „otwarci”. Jak Pan Jourdain nie wiedział – przed kursem retoryki i poetyki – że mówi prozą, tak oni szczerze nie wiedzą lub wolą udawać niewiedzę i zaskoczenie, iż mówią liberalizmem. I przeciwieństwo między oświeceniem i postępowością, a zacofaniem i ciemnotą oraz między wolnością a zamordyzmem, chcieliby umiejscowić poza sferą ideologii. Ot, rozstrzyga się prosty wybór między rozumem i racjonalnością a irracjonalizmem, między mądrością a głupotą, między myśleniem a bezmyślnością, między wolnością myśli i słowa a stadnym instynktem, między finezją a prostactwem, między umysłem stereo a ciasnym móżdżkiem.
Taki obraz konfliktu ma tę zaletę, że wyraziście zarysowuje tezę i antytezę, główną oś obcości i niezgodności. Lecz jeśli zapomnieć, iż jest modelowym schematem, a nie diagnozą skomplikowanych powikłań w zbiorowej świadomości i podświadomości – to staje się ideologiczną mistyfikacją.
Dopływ świeżej myśli (lub jego brak)
Przypomnijmy w zwięzłym skrócie stereotyp umysłu otwartego i zamkniętego.
Umysłem „zamkniętym” nazywany jest sposób myślenia jednostki, albo i całej grupy, wspólnoty, która sądzi, że do tego, aby wszystko było tak, jak trzeba, na swoim miejscu, wystarczy to, co już wiadomo, co zawsze było wiadomo (jak w „Rejsie”: „z filmów najbardziej lubię te, które już oglądałem”). Ewentualnie, jeśli nieuchronnie potrzebny okaże się dopływ jakiejś świeżej myśli, wytłumaczenie spraw niepotrzebnie zbyt skomplikowanych, to wystarczy werdykt autorytetu, przewodnika, guru.
Jednostka lub grupa o umyśle „zamkniętym” zadowala się samoobsługą – jak student lub wykładowca, który odpowiedzi na coraz to nowe pytania szuka ciągle w tych samych starych notatkach. Wprawdzie atakują go i prowokują do myślenia i przemyślenia wciąż nowe zjawiska, zmiany, niespodzianki, ale na takie wstrząsy jest odporny. Wystarczy tego czy tamtego nie przyjmować do wiadomości (co nie musi być trudne, bo czasem po prostu mój łeb tego nie ogarnia, nie rozumie) – podobnie jak do zaryglowanej twierdzy możemy nie wpuścić nie tylko wrogów, ale i obcych, i podejrzanych posłańców czy kupców. A jeśli coś – nie daj boże – przedostało się przez kordony przyzwyczajeń i czujnej niechęci – to i na to jest sposób; w psychoanalizie nazywa się to wyparciem ze świadomości, pamięci. Nie zawracamy sobie głowy tym, co jeszcze nieznane (niech lepiej takie pozostanie), co zbyt trudne albo niewygodne, bo niekorzystne, bo burzy święty spokój, równowagę, poczucie jasności i pewności. Najważniejsze, by w mojej wiedzy i w moim myśleniu (nieprzesadnie intensywnym) wszystko ze wszystkim się zgadzało, by nie dręczyły człowieka niepotrzebne mu do szczęścia problemy, pytania.
Do tego nastawienia w maksymalnym stopniu znajduje zastosowanie sławna teoria dysonansu poznawczego Leo Festingera, w której powiada się, że akceptujemy i adaptujemy te przekonania lub informacje, które potwierdzają nasze wcześniejsze wyobrażenia i oczekiwania, natomiast ignorujemy, unieważniamy lub odrzucamy wszystko to, co im zaprzecza, a choćby zmusza do sprawdzenia, do przewartościowań. Rzeczywiście ma to coś wspólnego tzw. lenistwem umysłowym.
Umysł odgrodzony
Umysł „zamknięty” jest zamknięty w dwojakim znaczeniu. Po pierwsze, odgrodzony od wszystkiego, co nieznane (lepiej trzymać się tego, co już znane i pewne), co nowe (wystarczy stare, a dobre); a na zmiany w otoczeniu – od technologicznych po obyczajowe – spogląda podejrzliwie, nieufnie i czujnie spoza linii zasieków. Te zasieki to ideologiczne, religijne lub potoczne, zdroworozsądkowe oczywistości, w tym uprzedzenia, stereotypy, przesądy, obsesje, fobie, urojenia. Po drugie, „domknięty” – w tym sensie, że i kompletny, i spójny – w mniemaniu użytkownika, bo w rzeczywistości często wyznaje on poglądy i zasady wzajemnie sprzeczne, a ich niezgodność lub niezgodność słów i czynów maskuje hipokryzją i koniunkturalnymi zwrotami.
W najczystszej postaci spotkamy to w mentalności sekty, w rozmaitych gettach kulturowych, ale nie tylko, bo również u fanatyków różnej maści, owładniętych obsesją misjonarską. Ci, wbrew pozorom, nie zamykają się w swoim kręgu (przestrzennie), przeciwnie, są spragnieni styczności z tym, co odmienne, z odmieńcami, ale po to, by otwarte umysły tamtych jeszcze bardziej otworzyć na swój zamknięty ideał wiedzy, wiary i władzy, a potem w tym pudełku zamknąć.
Zakuty łeb i jego przeciwieństwo
Obraz świata w umyśle zamkniętym określony jest przez wyraziste granice: swojskie – obce, swoi – obcy; normalne – nienormalne; oczywiste (tzn. zrozumiałe bez zbędnych wyjaśnień i słuszne bez zbędnych uzasadnień) i oczywiście podejrzane lub oczywiście głupie, szkodliwe, niesłuszne.
Idealnym, trzystuprocentowym ucieleśnieniem „umysłu zamkniętego” jest zakuty łeb. Tym nieeleganckim epitetem określamy kogoś, kto – tutaj mamy dylemat – albo nie jest w stanie przezwyciężyć własnej ograniczoności (bo jest po prostu tępy, przerasta go wszystko, co nie jest proste, jednoznaczne, co jest skomplikowane, co wymaga samodzielnego przemyślenia i zrozumienia), albo też woli być bardziej ograniczony niż musiałby być ze względu na swoją inteligencję i wiedzę.
Tak pojęty umysł zamknięty rzeczywiście jest korelatem dogmatyzmu, autorytaryzmu, a więc i nietolerancji, a zarazem ślepej ufności i posłuszeństwa wobec bezkrytycznie, konformistycznie uznawanych autorytetów. Paradoks polega na tym, że sztywność przekonań niezwykle uelastycznia sumienie, o czym świadczy postawa bojówkarzy, uczestników linczu, nagonki, gorliwych wykonawców drastycznych rozkazów.
Całkowitym przeciwieństwem umysłu zamkniętego ma być ten otwarty. Otwarty w podwójnym znaczeniu. Przede wszystkim ciekawski, dociekliwy, spragniony wiedzy i innowacji. Chłonny – chłonący jak gąbka nowinki technologiczne, ale i nowe prądy umysłowe, nowe mody intelektualne, nowe obyczaje. Łaknący porównań, upatrujący w zróżnicowaniu ludzkich tożsamości, obyczajów i poglądów okazji do przewartościowań, do wzbogacenia własnej wiedzy. I w tym sensie „rozwojowy”. Takie nastawienie przypomina trochę komputerowy mechanizm automatycznej aktualizacji. Jak tamten zamyka się przed tym, co obce, tak ten chce się uczyć od obcych, to co obce oswaja i przyswaja. W przeciwieństwie do umysłu zamkniętego traktuje to, co nieznane, jako potencjalną atrakcję, bo i zagadkę do rozwiązania, i okazję do eksperymentu, zmiany. Nie kieruje się opozycją „swojskie – obce”, lecz „stare – nowe”, „przeżyte – ożywcze”; tamtego uznaje za zaściankowca, siebie – za światowca, harmonijnie łączącego to, co lokalne z tym, co uniwersalne.
Skazani na konserwatyzm
Umysł zamknięty cechuje potencjalnych zwolenników autorytaryzmu i konserwatyzmu przerastającego w obskurantyzm, wstecznictwo (wszak kto stoi w miejscu, ten się cofa, sam w sobie staje się przeżytkiem, anachronizmem). Prowadzi do izolacjonizmu, zaściankowości, parafiańszczyzny. Natomiast umysł otwarty charakteryzuje mentalność zwolenników pluralizmu, tolerancji, modernizacji (i wręcz postępu). Ludzi „światowych” – bywałych w świecie, dobrze przystosowanych do zetknięcia z innymi kulturami, tradycjami, obyczajami i poglądami nie tylko w roli turystów, ale i w roli „obywateli świata”. Ludzi, którzy wszędzie mogliby mieszkać i pracować i czuć się jak u siebie.
Lecz w takim modelowym przeciwstawieniu czyhają na nas uproszczenia. Publicystów, komentatorów aż kusi, by za wskaźniki otwartości lub zamkniętości uznać to, kto wyjeżdża za granicę, bywał i bywa w innych krajach, zna obce języki, ma kontakty nie tylko z rodakami, ale i z cudzoziemcami, z ludźmi różnych narodowości, ras i religii, i odpowiednio – kto tych atutów jest pozbawiony.
Wiedzieć nie znaczy rozumieć
Niestety, to nie jest takie proste. Można znać – nawet biegle – kilka języków obcych, lecz nie mieć w żadnym z nich niczego ciekawego do powiedzenia, a znajomości języków używać jedynie po to, by komunikować się wyłącznie z podobnymi sobie ku wspólnemu samopotwierdzeniu. Można objeżdżać z kamerą i laptopem cały świat, „znać” wszelakie osobliwości przyrodnicze i cywilizacyjne, a jednak ich nie rozumieć i nie pogodzić się z nimi, traktować je jako dziwactwa, odchylenia od normy, dowód własnej wyższości, a co najwyżej jako ciekawostki urozmaicające uporządkowaną wizję świata. Umysł zamknięty miewają np. tacy światowcy, jak kolonizatorzy, najemnicy, niektórzy misjonarze, podróżnicy pokroju WC Kowboja. Zwróćmy uwagę, w jakiej protekcjonalnej tonacji Wojciech Cejrowski pokazuje kolejnych „tambylców” i jaki jest „otwarty” na Innych w swoim kraju. Oglądać ich gdzieś daleko, podglądać, co jedzą, pokazywać jak rybki w akwarium – chętnie; byle pozostali daleko, nie pchali się do Polski zastrzeżonej dla Polaków.
Ale też, gdy wsłuchać się w przemówienia, artykuły i okrzyki wiecowe niektórych rzeczników „społeczeństwa otwartego”, np. niejednego z prominentnych „Koderów” lub dygnitarzy zdegradowanych do opozycji, to etykietka „otwartego umysłu” okazuje się samochwalstwem, gdy sami siebie tak postrzegają i określają, a złudzeniem, gdy z zewnątrz tak się ich widzi. Ach, jacy postępowi, jacy wielobarwni, rozmiłowani w różnorodności, dyskusji, jacy tolerancyjni! Jak to dobrze, że bronią demokracji i pluralizmu, nie godzą się na dyktat, nie pozwalają, by obskuranci zamknęli nas w zaduchu, w swojskim smrodku. Swym szlachetnym oporem, nawet jeśli to desperackie przebijanie głową muru, przewietrzą tę bogoojczyźnianą stęchliznę.
Czy na pewno są tacy „otwarci”? Na wszystko, na każdego? Czy może raczej otwarci selektywnie? Otwarci na to, co im pasuje, co jest dla nich swojskie i oczywiste, a szczelnie zamknięci na to, co zakłóca im komfort, dobre samopoczucie, poczucie naturalności i wyższości własnych wzorców.
Bez monopolu na otwartość
Jak bardzo byli i są otwarci eksponenci nurtu liberalnego w polskiej polityce, dobitnie świadczy kilka wskaźników – sprawdzianów. Dwadzieścia kilka lat szantażowania i kneblowania ludzi upominających się o socjalne funkcje państwa, o prawa pracownicze, o faktyczny dialog społeczny świata kapitału i jego państwa ze światem pracy najemnej – etykietką „homo sovieticus” czy „siły antyreformatorskie”. Rozpoczęcie budowy pluralistycznej demokracji liberalnej (z modelem świeckiego, neutralnego światopoglądowo państwa) i demokratycznego państwa prawa od wprowadzenia religii do szkół ministerialnym okólnikiem i Konkordatem. Przyklepanie kilku klerykalnych lub dyskryminacyjnych ustaw werdyktami Trybunału Konstytucyjnego. „Uczucia religijne” (zresztą, tylko katolików) objęte ochroną i chronione sankcją karną, bezkarne lżenie ateistów. Wskazówki nie tylko dla byłych członków PZPR, ale i dla ich młodych następców – „wam mniej wolno”. Dyskusje i decyzje – w sprawie polskiej racji stanu, geopolityki, polskiego udziału w amerykańskich „misjach” w Iraku i Afganistanie, przekształcania granicy Polski w linię frontu, propagandowej wojny z Rosją – rozstrzygane z góry przez argumenty w rodzaju „pożyteczni idioci Putina”. Wreszcie, taka „otwartość”, że w godzinie próby – na powitanie wielkiego kryzysu migracyjnego w UE – polski rząd liberalny, ze strachu przed polskim kołtunem, wykręca się od przyjęcia… 7 tysięcy uchodźców.
Strach się bać
Wolę ludzi „otwartych” niż tych „zamkniętych”, bo ci drudzy są groźni. Ale wśród tych otwartych niemało jest hipokrytów i takich, którzy nawet jeśli nie chcą zamykać, to lubią wykluczać. Gdy ktoś im przeszkadza, to pokazują mu drzwi otwarte. O czym mimo woli myślałem śledząc heroiczną walkę niektórych obrońców i samych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, obrońców demokracji zasłużonych w dyskryminowaniu inaczej myślących i w lekceważeniu związków zawodowych, dziennikarzy mężnie walczących o wolność słowa i pluralizm mediów, a wyspecjalizowanych w przemilczaniu i ignorowaniu gazet o „niewłaściwym” rodowodzie.