Wierzbickilogo
25 luty 2014
Kilkumiesięczne wrzenie na Ukrainie (kijowskim Majdanie) zdaje się dobiegać końca. Piszę „zdaje się”, ponieważ pozostaje jeszcze wiele znaków zapytania, a dalszy bieg wydarzeń wydaje się być nadal niejasny. Upust krwi – około setka zabitych i ponad tysiąc rannych – przelał czarę goryczy Ukraińców i naznaczył rządzących piętnem zbrodni. Nie zamierzam rozpisywać się o tym, co się wydarzyło w Kijowie, zwłaszcza w ostatnich dniach. Są (będą) to sprawy powszechnie znane. Póki co, mamy do czynienia z przesileniem o mętnej perspektywie i konturach.
Ponura w tym wszystkim rola Rosji wydaje się być oczywista. Nie budzi sympatii świata, wyrywa z uśpienia dawne lęki przed tym ogromnym krajem, który nieustannie tkwi po uszy w imperialnych anachronizmach. Podobnie jak Ukraina nie potrafi z siebie wykrzesać potencjałów modernizacyjnych – oddala sprzyjające im mechanizmy.
Zamierzam raczej skupić się na wynikających za tą przyczyną zagrożeniach, takich jakimi je postrzegam. Nie ukrywam, że jestem nimi coraz bardziej zatroskany.
Otóż chciałbym wierzyć , że jesteśmy świadkami początku pełzającego rozpadu podstaw tego, co się często określa mianem rosyjskiego myślenia imperialnego wraz z jego polityczno-gospodarczą praktyką. Będą to, jak uważam, procesy długofalowe, ujawniające się w wieloletnim sączeniu do świadomości Rosjan. Czy to, co wydarzyło się na Ukrainie, ma szanse rozbudzić tsunami, którego fale zbliżą się kiedyś do murów Kremla, okaże się. Chciałbym mieć nadzieję, że rządzący Rosją w porę to zauważą i wyciągną stosowne wnioski. Jeśli tego nie uczynią, prędzej czy później przyjdzie im zmierzyć się z własnym „Majdanem”. Wierzę, że historia rządzi się logiką dopasowaną do postępujących nurtów intelektualnych i rozwiązań systemowych, akceptowanych przez coraz to bardziej świadomą swoich praw większość. Czasy wymuszania posłuszeństwa społecznego, jakkolwiek, nadal praktykowane w wielu krajach, odejdą kiedyś – być może z nielicznymi wyjątkami – do lamusa historii. Putin, cieszący się obecnie ogromnym i spontanicznym poparciem Rosjan, straci to poparcie jeśli w porę nie zdoła zmodernizować państwa i przeorientować filozofii jego funkcjonowania na prorozwojową społecznie i gospodarczo. Te wymagają współpracy z Zachodem i nieizolowania się od jego prądów intelektualnych, w szczególności naukowych.
Problem rządzących w systemach zbudowanych na oligarchii, także tych o pewnych cechach demokracji, jak to ma miejsce w państwach postradzieckich, polega na tym, że rządzący nimi nie mają gdzie się cofnąć. Chcą przede wszystkim trwale zakonserwować swój stan posiadania i pozycje. Są zarządzani poczuciem lęku o rachunek, który kiedyś wystawi im dojrzewające z wolna do otwartej demokracji oraz pełnej i przejrzystej obywatelskości społeczeństwo. To kwestia czasu, w co chciałbym wierzyć. W ostatecznej perspektywie stan gospodarki tych państw rozstrzygnie o tym, co wybiorą Rosjanie i Ukraińcy.
Rosja jest tutaj szczególnym przypadkiem. Aby zrozumieć ten kraj bez uprzedzeń i wpojonych, skażonych emocjami schematów, trzeba podjąć trud zagłębienia się w mroki i pogmatwania jego dziejów; sięgnąć do korzeni kulturowej inności, dramatycznie na ogół odstającej od nurtów myślowych zachodnich Europejczyków.
To ogromny, zasobny w nieprzebrane bogactwa kraj. Niełatwo zrozumieć, dlaczego bezmiar danego mu dobra nie przekładał się przez wieki – i nadal się nie przekłada – na majętność ogółu obywateli. Bogactwo, które naturalna zasobność Rosji winna kreować, syciła zawsze wybranych, przy jakże często nieludzkim braku troski o pozostałych, w pogardzie dla jednostki. Europejczycy z Zachodu podziw dla Rosji łączyli z reguły z lękiem; gigantyczna rozległość czyniła kraj ten nieodgadnionym. Od wieków rządziła jego ogromnym obszarem twarda ręka – najpierw carów, potem, ze zwielokrotnionym okrucieństwem dyktatorów radzieckiej rewolucji z wiodącą w tym smutnym porządku rolą Stalina. Władimir Putin próbuje, w warunkach odstających od wzorców zachodniej demokracji, reaktywować imperium. Sposób zarządzania Rosją niemal zawsze pozostawał skażony innością, różną od prądów, które ludzie tzw. Zachodu uznają za cywilizowane. Ta z reguły oznaczała inność negatywną, a w dwudziestym wieku, po rewolucji października 1917 roku, inność nieludzką, przede wszystkim dla samych Rosjan oraz dla pozostałych narodów zaludniających ten ogromny kraj.
5 marzec 2014
Obejrzałem w TV filmową wersję powieści Tomasza Manna „Buddenbrookowie”. Uhonorowany w 1929 roku literackim Noblem pisarz niemiecki należy do światowej czołówki mistrzów pióra. Obok wymienionej powieści takie Jego dzieła, jak, „Czarodziejska góra”, „Śmierć w Wenecji” i inne, należą do kanonów światowej literatury. Z ogromnym zaciekawieniem oglądam filmy nakręcone w oparciu o wytwory mistrzów światowego pisarstwa, gdyż z reguły zobowiązują ich filmowych twórców do trzymania tzw. poziomu – podążania za mistrzostwem literackiego pierwowzoru. Ekranowy obraz powieści Tomasza Manna stanowi, co zrozumiałe, okrojoną wersję historii trzech pokoleń kupców z Lubeki – rodziny Buddenbrooków. Przedstawia początki – narodziny – dobrze zapowiadającej się familijnej wspólnoty nieźle prosperujących ludzi interesu, wreszcie jej rozkwit oraz dramatyczny upadek. Film nie zawodzi; zaspakaja w równej części smak oraz ciekawość. Nietrudno w obrazie odnaleźć odniesienia do osobistego życia pisarza, które, jakkolwiek nasycone zasłużoną sławą i liczącymi się wyróżnieniami, nie należało do usłanych różami. W swoim czasie udało mi się obejrzeć arcyciekawy, biograficzny film o życiu osobistym i rodzinnym pisarza. I tak na przykład, i ciekawostkowo: brat Tomasza, Henryk (Heinrich), równie zdolny skryba, związał swe życie z kobietą – pierwszą żoną – cokolwiek niestałą w uczuciach alkoholiczką, czym przysparzała całej rodzinie permanentnego bólu głowy; często skandalizującego wstydu – „Błękitny anioł” to dzieło Heinricha. Na podstawie tej właśnie książki, Jozef von Sternberg, legenda niemieckiego kina, nakręcił w 1930 roku film z niezapomnianą rolą Marleny Dietrich. Równie zdolny po ojcu syn Klaus, pisarz i życiowy buntownik, miał nieco filmowego szczęścia. Jego powieść „Mefisto”, ze świetną rolą Klausa Marii Brandauera, doczekała się ekranizacji w 1981 roku. Klaus zmarł w roku 1949 w Cannes skutkiem przedawkowania środków nasennych.
Jakkolwiek wspomniane filmy udało mi się obejrzeć, wszystkich książek, na podstawie których je sfilmowano, czy to przez lenistwo czy przez mniej lub bardziej świadome zaniechanie nie czytałem. Może zdołam nadgonić. Kto wie ?