17 sierpnia, w wieku 86 lat zmarł w Skolimowie pod Warszawą wybitny aktor Józef Fryźlewicz (1932-2018). Późną jesienią 2017 roku odwiedziłem go tam, by porozmawiać o jego drodze artystycznej. Rozmowa była możliwa tylko dzięki życzliwości dyrekcji Domu Aktora Weterana, ponieważ Józef Fryźlewicz był już wtedy bardzo ciężko i obłożnie chory, praktycznie unieruchomiony w łóżku. Poniżej jej nieautoryzowany zapis.
Z JÓZEFEM FRYŹLEWICZEM, aktorem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Kilkanaście lat temu ukazała się Pana książka „Ja, Zgryźlewicz”. Opowiedział Pan w niej sporo o swoim życiu, ale niewiele o swojej drodze zawodowej…
Nie mam pewności, że ona jest aż taka ważna, żeby się o niej rozpisywać. Ceniłem swój zawód, ale ważniejsze było dla mnie zwykłe życie.
Nie mniej ma Pan bardzo ciekawą i bogatą biografię aktorską, teatralną i filmową, więc o niej porozmawiajmy. Widać z niej, że Pana droga do aktorstwa nie była prosta. Studia na krakowskiej PWST przerwał Pan po roku, przez rok studiował Pan polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Udało się Panu ukończyć dopiero Wydział Aktorski PWSTFiT w Łodzi. Skąd te trudności?
Z PWST wyrzucili mnie, bo uznali że mam bardzo złą dykcję, polonistyki nie ukończyłem, bo musiałem na siebie zarabiać i zatrudniłem się jako instruktor w domu kultury w moim rodzinnym Nowym Targu. Nie byłem z bogatej rodziny, ale uparłem się na to aktorstwo i dopiąłem swego. W Łodzi zauważyła mnie Jadwiga Chojnacka, ale w tamtejszym Teatrze Powszechnym byłem tylko jeden sezon i zagrałem dwie role, jeszcze przed dyplomem. Po dyplomie (1959) pojechałem do Rzeszowa, do Teatru im. Wandy Siemaszkowej, na dwa sezony. Potem dwa sezony w teatrze Lubuskim w Zielonej Górze, gdzie zetknąłem się z wybitnym człowiekiem teatru, Markiem Okopińskim, u którego zagrałem jedną z moich najważniejszych ról, Konrada w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego, nagrodzoną na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych (1963). Głównie z nim tam pracowałem, m.in. w „Dniach Komuny” Brechta jako Thiers. Inną moją bardzo ważną rolą w Zielonej Górze był Hrabia Henryk w „Nieboskiej komedii” Krasińskiego w reżyserii Jerzego Kreczmara. Za tę rolę nagrodzono mnie na następnych Kaliskich Spotkaniach Teatralnych w 1964 roku. W 1963 roku przeskoczyłem na trzy sezony do Poznania, do Nowego, razem z Okopińskim, który był moim pierwszym mistrzem scenicznym. Tu pracowałem głównie z nim ale także z bardzo uczonym, ale zbyt przeintelektualizowanym Stanisławem Brejdygantem, w „Wiecznym małżonku” Dostojewskiego i jako Herod w „Jasełkach moderne” Iredyńskiego. W 1966 roku zagrałem u Okopińskiego papieża Piusa XII w „Namiestniku” Rolfa Hochhutha, sztuce, która wtedy szła przez sceny całej Polski, co było motywowane politycznie, jako że sztuka opowiada o milczeniu Watykanu w obliczu zagłady Żydów. Swoją przygodę z Poznaniem zakończyłem tytułową rolą w bardzo eksperymentalnym przedstawieniu „Gyubal Wahazar” Witkacego, w reżyserii całkowicie dziś zapomnianej Jowity Pieńkiewicz. Początek roku 1967 zastał mnie w Teatrze Ludowym w Krakowie-Nowej Hucie, gdzie zagrałem kilka ról, głównie we współpracy z Ireną Babel, n.p. Łopachina w „Wiśniowym sadzie” Czechowa.
Po krótkim epizodzie katowickim zaangażował się Pan w roku 1969 do Teatru Narodowego w Warszawie…
To był początek dyrekcji Hanuszkiewicza po odejściu Dejmka. Zagrałem w całej serii głośnych przedstawień: Blounta w „Ryszardzie III” Szekspira w reż. Jana Maciejowskiego, Roberta de Baudricourt w „Świętej Joannie” Shawa w reż. Hanuszkiewicza, biskupa Yorku w „Becket, czyli honor Boga” Jeana Anouilha u Maciejowskiego, no i w dwóch bardzo głośnych przedstawieniach Hanuszkiewicza: Szatana w „Kordianie” Słowackiego oraz w poetyckim widowisku „Norwid” opartym na jego poezji, prozie i listach. Wszystko to w latach 1969-1970. Pracę w Narodowym zakończyłem rolą Anioła Śmierci w „Pasji Doktora Fausta” Jerzego S. Sito w reżyserii Tadeusza Minca, bardzo utalentowanego i inteligentnego reżysera.
Sezon 1972/1973 rozpoczął Pan u Erwina Axera w Teatrze Współczesnym najpierw rolą w raczej drugorzędnej realizacji na tej scenie, ale Pana rolą tego sezonu był De Ciz w „Punkcie przecięcia” Paula Claudela w reżyserii Jerzego Kreczmara w marcu 1973 roku…
Partnerowałem tam Halinie Mikołajskiej, Markowi Walczewskiemu i Janowi Englertowi. To było nie tylko bardzo wyrafinowane przedstawienie o subtelnych relacjach międzyludzkich, ale także wydarzenie znaczące jako pierwsza po wojnie w Polsce realizacja Claudela na polskiej scenie, który wcześniej był pomijany jako dramaturg religijny, katolicki, uważany wręcz za religianckiego.
Rok później, w 1974 roku zagrał Pan księcia Kornwalii w „Lirze” Edwarda Bonda, w reżyserii Axera…
To była parafraza szekspirowskiego „Króla Lira”, którego wymowę doprowadzono do granic skrajnej brutalności psychicznej i fizycznej, gdzie nawet najlepsza z córek Lira jest osobą perfidną. Zagrałem też w „Wiśniowym sadzie” w reżyserii Macieja Prusa, a końcowym akordem mojej pracy we Współczesnym była rola I Osoby Prologu oraz Prezesa w „Kordianie”, który miał premierę 19 kwietnia 1977 roku.
Kolejny Pana etap zawodowy, to Teatr na Woli. Dlaczego porzucił Pan prestiżową scenę Erwina Axera dla nowego teatru bez tradycji?
Dla Tadeusza Łomnickiego, który mi zaproponował angaż. Jak widać, ciekawość i pragnienie nowych doświadczeń było we mnie silniejsze od wierności. U Łomnickiego zagrałem Sfinksa w „Do piachu” Różewicza. Jednak moją największą przygodą na tej scenie był udział, w roli barona van Swietena, w sławnej inscenizacji „Amadeusza” Petera Schaffera o Mozarcie, zrealizowanej przez Romana Polańskiego w 1981 roku. Atmosfera prób a potem przedstawień była bardzo naelektryzowana, emocjonalna, po pierwsze z powodu osoby sławnego reżysera filmowego rangi światowej i człowieka ciężko doświadczonego, po drugie z powodu napiętej sytuacji w kraju.
W 1982 roku odszedł Pan z Woli. Dlaczego?
Bo w rezultacie stanu wojennego odszedł Łomnicki i nie widziałem tam już dla siebie miejsca. Przeniosłem się do Rozmaitości, w którym zacząłem od roli Stanisława Augusta w „Termopilach polskich” Tadeusza Micińskiego. Pracowałem tam najczęściej z Andrzejem Marią Marczewskim i sam trochę reżyserowałem. Po trzech latach przeniosłem się do teatru Na Targówku, a w międzyczasie współpracowałem z Bałtyckim Teatrem Dramatycznym im. Słowackiego w Koszalinie. W 1988 roku zaangażowałem się do Teatru Polskiego w Bydgoszczy, gdzie ściągnął mnie dawny dyrektor z warszawskich Rozmaitości, Marczewski, którego wspierałem w pracy nad słowem scenicznym, trochę reżyserowałem i trochę grałem. W Bydgoszczy byłem sześć lat.
W 1994 roku powrócił Pan do Warszawy, do Teatru na Woli, pod dyrekcję Bohdana Augustyniaka. Dlaczego?
Stęskniłem się za Warszawą, choć jestem z urodzenia i mentalności prowincjuszem, nowotarskim góralem. Okazję stworzył mi Augustyniak, angażując mnie do roli Starosty Szujskiego w „Kościuszce pod Racławicami” Władysława Ludwika Anczyca. Ta inscenizacja była, paradoksalnie, eksperymentem, bo tekst Anczyca to jest w naszych czasach kwintesencja staroświecczyzny, można go nawet nazwać „ramotą” i Augustyniak chciał go skonfrontować z nowym językiem teatralnym, z nowymi czasami. Udało się średnio. Potem już Na Woli nie zagrałem niczego, przeszedłem na emeryturę, a po latach, w 2009 roku po raz ostatni stanąłem na scenie w „Romulusie Wielkim” Dűrrenmatta w reżyserii Krzysztofa Zanussiego w Teatrze Polonia.
Był Pan prawdziwym aktorskim Jasiem Wędrowniczkiem, ale jednocześnie zagrał Pan w dziesiątkach filmów, głównie telewizyjnych i wielu spektaklach Teatru Telewizji. Na dużym ekranie zadebiutował Pan w 1959 roku w „Cafe pod Minogą” Bronisława Broka, jako esesman.
Zupełnie tego nie pamiętam. Jednak praca w filmie nie ma dla mnie tego ciężaru gatunkowego, co teatralna. Praca nad rolą teatralną przypomina czasem seminarium naukowe, a na planie to takie cząstkowe zadania do wykonania.
Niektóre źródła wskazują na Pana udział w „Lalce” Wojciecha J. Hasa w epizodycznej roli dyrektora toru konnego, inni twierdzą, że w tej wymianie zdań z Wokulskim w kreacji Mariusza Dmochowskiego wystąpił inny aktor, wrocławski, rzeczywiście do Pana podobny…
Nie potrafię tego zweryfikować. Nie pamiętam. Teraz tym bardziej. Za to dobrze pamiętam rolę Romana Dmowskiego w „Polonia Restituta” Bohdana Poręby w 1980 roku, a to głównie dlatego, że zdjęcia były kręcone w Paryżu i w Wersalu. Pamiętam plan realizowany w pustym, wyludnionym Paryżu, bladym świtem. U Ryszarda Filipskiego zagrałem w 1980 roku w „Zamachu stanu”, o przewrocie majowym 1926 roku.
Pamiętam też Pana z „Granicy” wg Zofii Nałkowskiej, w reżyserii Jana Rybkowskiego, z 1977 roku, w roli inspektora policji, w scenie z Łomnickim i z „Pasji” Stanisława Różewicza w roli Teodora Wiśniewskiego, prezesa Trybunału w Galicji, także z „Testu pilota Pirxa” Marka Piestraka (1978) czy z „Dyrygenta” Wajdy (1979). 20 lat później, w 1999 roku, zagrał Pan generała Karola Kniaziewicza w „Panu Tadeuszu” w reżyserii Andrzeja Wajdy.
Tych ról filmowych nie miałem dużo, ostatnio w „Prymasie. Trzech latach z tysiąca” Teresy Kotlarczyk w 2000 roku. Dużo więcej grałem w serialach i filmach telewizyjnych.
No właśnie. To były role m.in. w „Kolumbach”, Epilogu norymberskim”, „Wielkiej miłości Balzaca”, „Nocach i dniach”, „07 zgłoś się”, „Żelaznej ręce”, „Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy”, „Królowej Bonie”, „Domu”, „Przyłbicach i kapturach”, „Napoleonie”, „Kapitanie Conradzie”, a ostatnimi laty w „Miodowych latach”, „Plebanii”, „Na dobre i na złe”, „Niani”.
Jest pan dobrze poinformowany. Gratuluję. Cóż mogę do tego dodać?
Zagrał Pan też w kilku filmach telewizyjnych paradokumentalnych, m.in. generała Załuskiego w „Somosierra 1808” czy generała Jana Henryka Dąbrowskiego w „Raszyn 1809”, a także Boya-Żeleńskiego w filmie Grzegorza Dubowskiego „Tumor Witkacego” (1985).
Zagrałem też ponad czterdzieści ról w Teatrze Telewizji, w którym zadebiutowałem w 1965 roku w „Dziecinnych kochankach” Ferdynanda Crommelyncka. Niektóre role sobie przypominam, ale niewiele, choćby Lucjusza w „Cezarze i Kleopatrze” Shawa w reżyserii Jerzego Gruzy (1971) czy Kelnera w „Ameryce” Kafki (1972). Grałem też w „Kobrach”: Andrzeja Zakrzewskiego „Akcja „Szarotka” (1977) i „Pameli” w reżyserii Witolda Orzechowskiego (1978), w „Sułkowskim” Żeromskiego w roli Pesaro (1979), Hetmana w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Jana Kulczyńskiego (1981), w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa w reżyserii Macieja Wojtyszki (1988), Marszałka w „Księdzu Marku” Słowackiego (1998). Po raz ostatni zagrałem w Teatrze Telewizji w „Prymasie w Komańczy” (2010).
Zagrał Pan też w widowiskach telewizyjnych z pogranicza teatru i filmu telewizyjnego: marszałka Stanisława Małachowskiego w „Trzecim Maja” (1976) i „Jastrzębca” w „O coś więcej niż przetrwanie” (1981) Grzegorza Królikiewicza, a także Szczęsnego w „Polu niczyim” wg powieści Zbigniewa Safjana w reżyserii Jana Błeszyńskiego (1988).
Co do Królikiewicza, to bardzo dobrze czułem jego artyzm, styl oraz natchnienie, bo on był natchnionym artystą. Grałem u niego z dużą satysfakcją, także w „Tańczącym jastrzębiu” (1977) i biskupa Krasińskiego w „Klejnocie wolnego sumienia”. Szczególnie emocjonująca i fascynująca była praca na planie „Trzeciego Maja”, na Zamku Królewskim w Warszawie w budowie.
Czy nadal czuje się Pan choć odrobinę góralem z Nowotarszczyzny?
Czuję się góralem bez reszty, a za szczególny zaszczyt poczytywałem sobie przyjaźń i długie rozmowy z księdzem profesorem Józefem Tischnerem. Ale górala zagrałem tylko raz: Jana Galicę z Szaflar w „Mrzonce” Janusza Majewskiego (1985).
Dziękuję za rozmowę.