Joe Biden anulował kilka tygodni temu część długów studenckich. To od dawna była tykająca bomba amerykańskiego społeczeństwa. Długi studenckie sięgają tam 1,6 biliona dolarów i są kotwicą u nogi mnóstwa absolwentów.
Polska na szczęście nie ma tego problemu, bo nie zdecydowaliśmy się pójść w stronę płatnych studiów i szkolnictwa wyższego zdominowanego przez prywatne uczelnie. Ponieważ jednak jesteśmy ekspertami od importowania z USA chybionych pomysłów, to wciąż są tacy, którzy tęsknią za podobnymi rozwiązaniami. Na przykład znany dziennikarz Konrad Piasecki napisał swego czasu, że czeka na partię, która będzie miała odwagę wszcząć dyskusję o płatnych studiach.
Warto więc pamiętać, że płatne studia to jeden z tych pomysłów, które mogą za jednym zamachem pogłębić trzy kryzysy.
Po pierwsze, kryzys nierówności edukacyjnych. Z sondaży Instytutu Badań Edukacyjnych wynika, że tylko 5% osób, które oceniają swoją sytuację materialną jako złą, stara się o wyższe wykształcenie. Wśród ludzi oceniających swoją sytuację ekonomiczną dobrze wynik wynosi 14%. Bo nawet darmowe studia wymagają zaplecza finansowego. Są ludzie, którzy pracują w trakcie swoich studiów, żeby stać ich było na utrzymanie. Jeśli dołożymy im jeszcze dodatkowe opłaty, to wielu z nich zrezygnuje z pójścia na uczelnie.
Po drugie, kryzys ekonomiczny wśród młodych. Rozplenienie się umów śmieciowych, horrendalne ceny mieszkań, zwolnienia w trakcie pandemii – wszystko to składa się na trudną sytuację ekonomiczną młodych ludzi. I ogromny rozdźwięk między tym, co im się obiecuje w kapitalizmie, a tym, na co ich realnie stać. Płatne studia oznaczałyby dołożenie im kolejnego problemu – kredytów studenckich. To nie tylko złe rozwiązanie z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej, ale ryzyko wywołania konfliktów politycznych.
Po trzecie, kryzys dóbr wspólnych. Część osób myśli o nauce w kategoriach prywatnej inwestycji. Z ich perspektywy ludzie, którzy mają kłopot ze spłatą długów studenckich, zainwestowali po prostu w złe studia – i jest to ich prywatny problem. Gdy taki sposób myślenia się upowszechnia, społeczeństwo przestaje traktować wykształcenie w kategoriach dobra wspólnego i praw człowieka (każdy ma prawo do edukacji, a bezpłatna edukacja to dobro wspólne, na którym korzysta całe społeczeństwo). Są tacy, w tym ekonomiści, jak na przykład Robert Reich, którzy przestrzegają przed tą tendencją, bo pogłębia ono atomizację społeczeństwa.
Nie idźmy drogą USA. I tak nie stworzymy Yale czy Harvardu, bo nie jesteśmy tak bogaci i tak silni kulturowo-technologicznie jak Stany. Poniesiemy więc koszty amerykańskiego systemu, bez większych szans na skopiowanie jego silnych stron.
Ta uwaga dotyczy nie tylko szkolnictwa wyższego, ale ogólnie fascynacji wolnorynkowymi rozwiązaniami z USA – czyli z kraju, który pokazuje, że możesz mieć ogromne bogactwo i wzrost gospodarczy, a jednocześnie miliony ludzi pozbawionych odpowiedniej opieki lekarskiej, pogrążonych w długach czy najzwyczajniej w świecie biednych. Wielu polskich polityków i dziennikarzy dorastało w czasach Reagana i zachodniość kojarzy im się właśnie z amerykańskim neoliberalizmem. Dziś wiemy jednak, ile błędów popełniły Stany Zjednoczone w ostatnich dekadach. Pora szukać inspiracji gdzie indziej.