Już sam tytuł wyboru dramatów Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk – „Siedem nieprzyjemnych sztuk teatralnych, w tym trzy o Żydach” – zapowiada, że mamy do czynienia z niepokorną autorką.
Zamiast kokietować czytelników, prowokuje. Zamiast zachęcać do lektury, zniechęca. Zamiast wabić, odstręcza. Tak jakby świadomie działała na własna szkodę, zapobiegając nadmiernej sprzedaży swojego zbioru.
Można jednak dopatrzyć się w tym przemyślanej strategii autorskiej, przewrotnego zachwalania, skrywającego się dla niepoznaki pod maską odstraszania potencjalnych odbiorców. Jeśli pamiętać o skłonności autorki do absurdystycznych konceptów i czarnego humoru, taka gra z czytelnikiem wydaje się bardzo prawdopodobna. Co więcej, pisarka ubezpiecza się przed ewentualnymi zarzutami, że jej sztuki wywierają przygnębiający wpływ na samopoczucie. Przecież ostrzegała.
Tak czy owak, jej sztuki do przyjemnych nie należą w tym znaczeniu, że nie służą czczej rozrywce czy chwilowemu rozweseleniu czytelników/widzów. Dotyczy to także jej debiutu, czyli „Szajby”, na której – w inscenizacji Jana Klaty – pękałem przed laty ze śmiechu. To bodaj najdowcipniejszy spośród jej dramatów, który być może ze względu na swą kabaretową pustotę do tego zbioru nie został włączony.
Szajba,
tytuł debiutanckiego dramatu trafnie oddaje stan umysłu konstruktora świata przedstawionego. Wszystko tu jest zmiksowane, począwszy od polskich mitów, współczesnych lęków (na czele z terroryzmem) ze stereotypowymi wyobrażeniami o szczęściu i patriotyzmie, pomieszanymi z papką medialną i wyolbrzymioną głupotą polityków, a także odwróconymi stereotypami o wybaczaniu (tu Niemcy wybaczają Polakom „winy” w stereotypie nacjonalistyczno-faszystowskim przypisywane Żydom) i odkłamywaniu historii (podczas wojny milion Niemców miało jakoby ukrywać się w polskich domach, ponieważ protestowali przeciwko okupacji Polski). Panuje tu humor rodem z „Ubu króla” (sporo dowcipu grubego a sprośnego) zmieszany z Monty Pythonem, paradoksalny, przeczyszczający, a więc uwalniający od brzemienia rozmaitych
liczmanów.
To była mocna zapowiedź własnego sposobu rozprawiania o współczesności (i historii), uwolnionego od ideologicznych powinności czy napuszonego celebrowania. Nie od razu rozpoznano ten ton, prapremiera „Szajby” w Laboratorium Dramatu (2007, reż. Anna Trojanowska) przeszła bez echa, ale przedstawienie wrocławskie (2009) za sprawą ręki reżyserskiej Jana Klaty podbiło publiczność. Od tego momentu możemy mówić o narodzinach
prawdziwej dramaturżnicy
– jak sama o sobie powiada Małgorzata Sikorska-Miszczuk. Wprawdzie mówienie, że „przebojem weszła na polskie sceny” byłoby pewną przesadą, ale już nie będzie przesadą stwierdzenie, że jest dzisiaj obok Doroty Masłowskiej najbardziej rozpoznawalną polską autorką sztuk i scenariuszy teatralnych. Co prawda większość jej utworów kończy żywot sceniczny na prapremierze i próbach czytanych, ale nie brakuje jej zamówień z teatrów (w ubiegłym sezonie „Kuroń” dla warszawskiego Powszechnego) i zainteresowania za granicami kraju – jej sztuki były czytane w kilkunastu krajach poza Polską.
Miszczuk pisze dużo, ale nie czyni koncesji na rzecz zleceniodawców – pozostaje w zgodzie ze swoją metodą dociekania prawdy. W dramatach zebranych w tomie „Siedem nieprzyjemnych sztuk” zgodnie z tytułem krąży wokół zdarzeń i osób, które nie kojarzą się z relaksem – to na pewno nie są przyjemne sztuki do czytania w bujanym fotelu przed obiecującą drzemka. Dramaturżnica wybiera
tematy trudne,
nadzwyczaj kontrowerseyjne, często bolące.
Wydany właśnie zbiór otwiera „Śmierć Człowieka-Wiewiórki”, sztuka o fanatycznych rewolucjonistach z niemieckiego ugrupowania R.AF. (Rote Armee Fraktion). Autorka skupia uwagę na losach Ulrike Meinhof, owładniętej ideą budowy Nowych Niemiec, która rzuciła rodzinę, aby uwolnić terrorystę Andreasa Baadera i walczyć z kapitalistami. Nie jest to jednak sztuka dokumentacyjna, mimo że odwołuje się do faktów, ale fantazja dramatyczna z wątkiem bez mała melodramatycznym. Szaloną anarchistkę pokochał bowiem przedstawiciel znienawidzonej klasy średniej, który jak u Witkacego czy innych absurdystów ginie wielokrotnie z ręki Ulrike nie doczekawszy z jej strony wzajemności. To tytułowy Człowiek-Wiewiórka zwany tak dla podkreślenia skrzętności pracowitych Niemców. Jak wiewiórki krzątających się w codziennej pracy i staranności. Cała więc opowieść w pewien sposób się autokompromituje, nawet jeśli to śmiech przez łzy, skoro wszystko tu dzieje się na niby, a jednocześnie tak szalenie serio – trup ściele się gęsto.
W pewnej mierze autorka nawiązuje do wcześniejszego spektaklu Komuny Otwock, komedii na motywach terrorystycznych, czyli „Przyszłości świata” Grzegorza Laszuka, który także nie szczędził rozmaitych sposobów, aby fenomen R.A.F. poddać karkołomnej wiwisekcji. Ale u Laszuka, mimo wielu paradoksalnych pomysłów, rzecz jednak była zakrojona poważniej. „Przyszłość świata” to nieskrępowana niczym krytyka szaleństwa polityków, eksperymentujących na żywym ciele społecznym. Sikorska-Miszczuk uchyla się od jednoznaczności, demonstruje (celowo) swoją bezradność wobec tematu. To będzie stała cecha jej sztuk, w których często sama pojawia się jako postać autorki abo reżyserka (reprezentantka dramaturżnicy), próbując ingerować w akcję, czasem ją modyfikując, czasem komentując. Przybiera to
charakter gry
z innymi postaciami i widzami sztuki, w której dopatrzyć się można nawiązania do tradycji komedii dell’arte, tyle że o tematyce cięższego kalibru.
Ten rodzaj wewnętrznego dialogu autorki samej z sobą dochodzi do głosu w najgłośniejszej jej sztuce, czyli obsypanej nagrodami „Walizce” (telewizyjna wersja spektaklu w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego doczekała się Grand Prix na festiwalu Dwa Teatry i Nagrody im. Stefana Treugutta). Tu gadatliwa jest nawet automatyczna sekretarka, która próbuje uczestniczyć aktywnie w akcji. „Walizka” już kilka razy przeszła pomyślnie próbę sceny, najpierw grana w Poznaniu, potem w Teatrze Żydowskim, w telewizji i w radiu.
Tytułowa walizka istniała naprawdę – walizka z obozu zagłady, z którą odszedł ojciec bohatera sztuki, po latach rozpoznana w muzeum przez ocalałego syna. Potem trwały spory, do kogo walizka powinna należeć, było o tym głośno w prasie francuskiej, ale autorka nie poszła tym tropem – interesuje ją raczej wnętrze walizki, jej ładunek symboliczny, wpływ, jaki wywiera na duchowość bohatera, który dzięki znalezisku odzyskuje swoją tożsamość. O trudnych sprawach Holocaustu mówi uciekając od patosu, przez pryzmat „muzeum zagłady”, w którym pamiątki przeszłości przygniatają swoim ciężarem obsługę i zwiedzających. Ironię zawdzięcza autorka Tadeuszowi Różewiczowi i jego „Wycieczce do muzeum”.
Z tematyką Holocaustu wiążą się jeszcze dwa inne dramaty z tego zbioru: „Mesjasz. Bruno Schulz” i „Burmistrz”. Pierwszy z nich (wystawiony tylko raz i to za granicą, w Austrii przez Michała Zadarę) krąży wokół tajemniczego (a zaginionego lub nigdy nienapisanego) dzieła „Mesjasz”. Autorka na szczęście nie uległa pokusie, aby napisać to dzieło za Schulza. Tajemnica musi pozostać tajemnicą, ale uruchomiła cała kaskadę pomysłów, aby ukazać podniecenie polityków, badaczy, krytyków i miłośników Schulza, w tym, oczywiście wszędobylskiej Autorki, wciąż oczekujących na objawienie ważkiego Słowa Geniusza. W centrum utworu przewija się udręka artysty w czasach niemieckiej okupacji, śmierć z ręki esesmana, niezabliźnione rany.
O tych ranach mowa też w „Burmistrzu”, którego tytułowy bohater – jako jedyny – nie potrafi żyć bez rozliczenia ze sprawcami pogromu, będącego dziełem sąsiadów. Nietrudno tu wskazać na filiacje ze sprawą Jedwabnego i wielu podobnych tragicznych zdarzeń. Autorka uważa, że trzeba o tym opowiadać. Tak o tym pisała w jednym ze swych felietonów: „Dopóki temat polsko-żydowski będzie żywy, bolesny, niezaleczony – powinien odnajdywać swoje miejsce na scenie w kolejnych odsłonach kolejnych dramatów. A ja mam wrażenie, jakby już go traktowano jako chwilową (i kłopotliwą) „modę”, która wprawdzie nadeszła, ale powoli przemija i staje się dla teatrów nieatrakcyjna (…) Temat, który ledwo się zaczął, już jest odtrąbiony jako zakończony, jako nadobficie reprezentowany w teatrze. Nie zgadzam się z tym i osobiście boleję. Bardzo bym chciała, aby pojawiały się sztuki, które pokazują nas odbitych w lustrze takimi, jakimi jesteśmy. Z naszymi fobiami, strachem, wyparciem niewygodnej prawdy w imię pięknego wizerunku. Aby weszły w krwiobieg społeczny i pobudziły kogoś do myślenia”.
Próbuje też uporać się z polską historią
powojenną. Czasem zamaskowaną jak w „Zaginionej Czechosłowacji”, w której snuje – jak zwykle pełną bajkowych widziadeł – opowieść o Marcie Kubišovej, piosenkarce z tria Golden Kids, występującej razem z Vondrackovą i Neckarzem. Jej świetnie rozpoczynająca się kariera została w roku 1968 gwałtownie przerwana za sprawą piosenki „Modlitwa dla Marty”, będącej symbolem praskiej wiosny. Czasem opowiada wprost, odwołując się do rodzimej przeszłości, jak w dramatach „Kobro”, gdzie opisuje nie tylko trudne relacje pary artystów, Strzemińskiego i jego żony Kobro, ale ukazuje też skomplikowane tło ich konfliktów, czy w sztuce „Popiełuszko” (Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna), w której bada wiry stanu wojennego.
Ta ostatnia sztuka wywołała prawdziwą burzę. Zrealizowana tylko raz przez Pawła Łyska w teatrze bydgoskim (2012) stała się powodem ostrych polemik, huraganu napaści i oskarżeń. Reżysera i autorkę uznano za burzycieli porządku moralnego, wojowniczych hunwejbinów wywracających kościół do góry nogami.
Co się komu po nocach śni – „Popiełuszko”, mimo starań autorki, by tak nie było, naznaczony jest hagiografią. Czuje się, że autorka wykrzekła się tej dzikiej swobody, z jaką poddawała analizie najtrudniejsze tematy – trudno pisze się o ofierze tak haniebnej zbrodni, zwłaszcza jeśli widzi się w bohaterze uosobienie samego dobra. Nie dziwię się, że nikt więcej nie próbował tego dramatu wystawiać.
Ale kto wie, może po lekturze tomu „nieprzyjemnych sztuk wreszcie nastanie czas dramaturżnicy i jej sztuki rzeczywiście wejdą w krwiobieg polskiego teatru. Z pewnością nie są to utwory jednorazowego użytku. Może teatr to wreszcie zauważy.
SIEDEM NIEPRZYJEMNYCH SZTUK TEATRALNYCH, W TYM TRZY O ŻYDACH Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, Księgarnia Akademicka, Kraków 2019.
Przydałaby się w Sejmie błyskotliwość „Hongkonga”, jego wietnamska pracowitość, chińska cierpliwość, angielski humor i litewski upór, czyli typowo polskie przymioty. Głosuję na „czterdziestkę” na warszawskiej liście lewicy”.
Tomasz Miłkowski