WYWIAD. Z aktorem MARIUSZEM OSTROWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Mariusz Ostrowski – ur. 3 maja 1979 w Kielcach. Absolwent Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni i Wydziału aktorskiego PWSTiF w Łodzi (2005). Na scenie dramatycznej zadebiutował rolą Podchorążego w Kordianie Juliusza Słowackiego w reżyserii A. Hanuszkiewicza na deskach Teatru Nowego w Warszawie. Na scenie muzycznej – w „Jesus Christ Superstar”, „Hair” w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Od 2006 roku jest aktorem Teatru im. S. Jaracza w Łodzi. Role teatralne, m.in. Świdrygajłow w przedstawieniu na podstawie „Zbrodni i kary” F. Dostojewskiego, reż. J. Gajos Choroba młodości F. Brucknera, reż. I. Janiszewski – Freder (Teatr Nowy w Łodzi), „Kordian” J. Słowackiego, reż. A. Hanuszkiewicz – Podchorąży (Teatr Nowy w Warszawie), „Miłość i krew” na podst. J. Słowackiego, reż. A. Hanuszkiewicz – Beniowski (Teatr Nowy w Warszawie), Cień muz. M. Małecki, libretto W. Młynarski, reż. A. Opatowicz – „Cień” (Teatr Polski w Szczecinie), „Sen nocy letniej W. Shakespeare’a”, reż. A. Opatowicz – Demetriusz (Teatr Polski w Szczecinie), „Hamlet” W. Shakespeare’a, reż. A. Opatowicz – Marcellus (Teatr Polski w Szczecinie), „Kordian” J. Słowackiego, reż. A. Rozhin – Kordian (Teatr Polski w Szczecinie), „Dżuma A. Camus”, reż. M. Fiedor – Marcel (Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi), „Brzydal” M. von Mayenburga, reż. G. Wiśniewski – Karlmann (Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi), „Balkon” J. Geneta, reż. A. Duda-Gracz – Biskup (Teatr im. S. Jaracza w Łodzi). Role filmowe m.in. w „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka (2009), Kelner w „Podejrzani zakochani” Sławomira Kryńskiego (2013), „Ziarno prawdy” Borysa Lankosza (2014) i w wielu popularnych serialach telewizyjnych. W Teatrze Telewizji role w „Pamiętniku pani Hanki” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w reż. Borysa Lankosza (2013) i w „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej w reż. Marcina Wrony.
Należysz do generacji aktorów, dla których bycie na stałe w zespole teatralnym nie jest stanem typowym. Sam powiedziałeś, że to pokolenie aktorskich nomadów, wędrowników.
Tak, to wszystko zaczęło się bardzo zmieniać mniej więcej jakieś dziesięć lat temu, kiedy postęp technologiczny, internet na szeroką skalę tak u nas przyspieszyły, że nastąpiło szerokie otwarcie się świata. Dotknęło to też naszego zawodu, rynku aktorskiego. Przede wszystkim otworzyły się szerokie możliwości serialowe, gdzie zaczęliśmy się uczyć pracy z kamerą.
Przez pewien czas, zanim zostałeś absolwentem łódzkiej PWSTiF, studiowałeś w warszawskiej Akademii Teatralnej. Czy te studia dały Ci coś istotnego?
Oczywiście. Nie lubię słuchać ani czytać, jak aktorzy mówią, że szkoła im niewiele dała. Zawsze daje dużo, podstawy techniki zawodowej, możliwość kontaktu z ciekawymi indywidualnościami. Dla mnie zajęcia z taki postaciami jak Krzysztof Kolberger, Anna Seniuk, Zbigniew Zapasiewicz, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Joanna Szczepkowska był ogromnie cenny. Kolberger dawał poczucie niemal mistycyzmu zawodu, atmosferę poświęcenia się sztuce, wspaniałą energię, utwierdzał nas w przekonaniu, że robimy coś wyjątkowego, co dala nas studentów było wspaniale motywujące. Zapasiewicz uczył techniki i emisji słowa, Seniuk koncentrowała się na formie zadań aktorskich, Budzisz-Krzyżanowska czy Joanna Szczepkowska dawały nam dużo emocji. Poza szkołą, ważną dla mnie postacią był Adam Hanuszkiewicz, który na pewien czas wziął mnie pod swoje skrzydła, choć bez taryfy ulgowej. Efektowny, wielki pan teatru, człowiek o wielkiej elokwencji, dezynwolturze i pewności siebie, potrafiący ze swadą przerobić czarne na białe, porażkę przedstawić jako sukces, czego sam byłem świadkiem. Znam przypadki aktorów, którzy w bardzo podeszłym już wieku istnieli tylko wtedy, gdy grali, choćby z podpowiadaczem przy uchu.
Hanuszkiewicz, ten homo faber, arcykreatywny artysta miał smutny koniec, stracił motywację do życia, gdy stracił możliwość twórczego działania..
Tak, dlatego w zawodach artystycznych nie powinno być formalnej emerytury. Scena dla wielu aktorów jest narkotykiem i sensem życia.
To jedyny zawód na świecie, w którym człowiek jest sam dla siebie i to w zupełności, narzędziem pracy…
I bywa, że to narzędzie nie działa, energia którą ma aktor, nie przechodzi z rampy do widowni, aczkolwiek czasem przyczyna tego bywa po stronie widowni, która przychodzi do teatru rozleniwiona po kolacji, niepodatna na sygnały idące ze sceny. A czasem po stronie aktora, który danego dnia nie jest w najlepszej formie. Najczęściej jest jednak tak, że te energie się zasysają.
Innym fenomenem są przypadki późnego ujawniania się ciekawej energii aktorskiej u aktorów, którzy przez lat pozostawali w cieniu. Wspomnę choćby nieżyjącego już Zdzisława Kozienia, Janusza Michałowskiego czy Dorotę Kolak…
Albo Mariana Dziędziela czy Andrzeja Grabowskiego. Te odkrycia wzięły się także z poszerzenia rynku aktorskiego. Sam teatr, zwłaszcza na prowincji, poza Warszawą, ale nawet w Warszawie, jest siłą rzeczy bardzo lokalny, a suma publiczności, nawet gdy przedstawienie jest długo na afiszu relatywnie niewielka. Bronisław Wrocławski ma w Łodzi status gwiazdy, ale kto o nim słyszał w takim Olsztynie? Dopiero pojawienie się w serialu daje rozpoznawalność i mogące z niej wyniknąć konsekwencje. Wielu aktorów grających w teatrach jest bardzo dobrych, a wymienieni zapewne zawsze znakomici. Jednak dopiero suma tych umiejętności połączona z posiadanymi kontaktami, czasem szczęściem i zaistniałymi produkcjami dała im pole do popisu na szeroką skalę.
Wspomniałeś o swoich mistrzach, ale dziś teatralni pedagodzy, choćby Tomasz Grochoczyński, mówią, że model nauczania opary na zasadzie jednego mistrza przeżył się, ponieważ nie sprawdza się w dzisiejszej rzeczywistości zawodowej.
Rzeczywiście się nie sprawdza. Pomijam już te podawane nieraz w trybie anegdotycznym opowieści o hodowanych na pęczki klonach Łomnickiego, Łapickiego, Englerta, Treli, objawiających się na festiwalach sztuk teatralnych. Chodzi głównie o to, że tego rodzaju dyspozycje nie przydają się w bieżącej pracy aktorskiej, natomiast liczy się indywidualność. I właśnie z niej, a nie z konkretnych technik mistrza powinno się korzystać. Byłem zresztą po dwóch latach studium wokalno-aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie uczyłem się zawodu synchronicznie z graniem, a vista, od razu byłem wprowadzany w granie, oswajałem się ze sceną, grałem, śpiewałem, tańczyłem, a nie na zasadzie, że dopiero po ukończeniu studiów „drogie dzieci wystąpicie na scenie”.
A skoro mówiliśmy o mistrzach – kto uczył Cię w studium w Gdyni?
Miałem zajęcia aktorskie z wybitnymi aktorami formatu krajowego, działającymi od dziesięcioleci w Trójmieście, z Krzysztofem Gordonem, nieżyjącą już niestety Joanną Bogacką, także z Dorotą Kolak, która później zagrała moją filmową matkę w „Jestem twój”.
A jak Ci było w Łodzi, do której poszedłeś z Warszawy?
Bardzo dobrze, bo tam jest nieporównanie większy luz i liberalizm niż w warszawskiej, a przynajmniej wtedy był. Spotkałem też ciekawych pedagogów, jak Bronisław Wrocławski, który kładł nacisk na intelekt, czy Janusz Gajos, który robił dyplom z moim rokiem przedstawieniem „Świdrygajłowa” na motywach „Zbrodni i kary” Dostojewskiego. Do moich profesorów należał też Grzegorz Królikiewicz, bardzo niebanalny człowiek i artysta, guru kina nieortodoksyjnego.
Masz jakiś swój własny sposób budowania roli? Nauczono Cię tego lub sam się nauczyłeś?
To idzie „od papieru”, czyli tekstu, którego uczę się na pamięć, potem wprowadzam to w ciało, następnie poprzez opanowanie roli intelektualne aż po, na końcu tego łańcuszka, emocje. Dla mnie frapujące jest wprowadzanie w siebie cudzych cech charakteru. Reżyserzy z wyobraźnią potrafią aktorowi o powierzchowności amanta powierzyć rolę żebraka, brzydala, jeśli wiedzą, że ma on na tyle szeroką duszę, by potrafić wczuć się w taką postać, zrozumieć ją, przerobić w sobie i pokazać. Istotą naszego zawodu jest nieustanne ćwiczenie. Nawet bardzo doświadczony aktor, który ma wiele gotowych szufladek, w każdej nowej roli staje przed koniecznością wyćwiczenia jej. Mimo, że jako aktorzy mamy, wydawałoby się, osadzone w fizykalności ciała dawno wyćwiczone emocje, n.p. zdolność płaczu. Niestety w szkole nie ćwiczy się umiejętności parodiowania, chociaż robiliśmy to sami, z własnej spontanicznej inwencji, naśladując na korytarzu sposób bycia jakiegoś profesora. W Ameryce się tego uczą, a nauka własnej vis comiki jest bardzo ważna, potrzebna. Niestety, my musimy się tego nauczyć już w pracy, na co nie ma czasu, bo trzeba przychodzić z gotowymi umiejętnościami – umiesz albo nie umiesz, bo czas goni. Młodzi adepci aktorstwa nie są też uczeni obecności przed kamerą, przed którą trzeba powściągać mimikę, stosowną w teatrze. To, że nie ma tego wszystkiego w programie szkoły aktorskiej, to jest bardzo duże zaniedbanie.
Co jeszcze nie podoba Ci się w twojej szeroko rozumianej domenie zawodowej?
Zaściankowość, schematyzm, chodzenie po najmniejszej linii oporu, kumoterstwo, marnowanie tematów, które hamuje rozwój polskiego kina. Nie doceniamy sukcesu i nie lubimy samych siebie. Ktoś powiedział, że „żółć”, to słowo najbardziej pasujące do polskiego charakteru, bo zawiera same polskie litery, słowo użyte zresztą w tym kontekście w filmie Borysa Lankosza „Ziarno prawdy”, w którym miałem przyjemność zagrać. Dlatego lubię ostre bezkompromisowe wypowiedzi Andrzeja Żuławskiego, który nie liczy się z konwencjami obowiązującymi w środowisku i tnie ostro.
Wspomnieliśmy na początku o Twoim wędrownym zawodowym życiu, ale przecież było nie było, jesteś od dziesięciu lat członkiem zespołu Teatru imienia Stefana Jaracza w Łodzi, teatru z tradycjami, ciekawie zapisanym w historii polskiej sceny, zwłaszcza po wojnie. Czy to daje Ci choćby namiastkę poczucia zakorzenienia?
Daje mi coś z takiego poczucia, dlatego w nim jestem, a poza tym co pewien czas dzieje się w nim coś ciekawego. Pracowałem tam już z Agatą Dudą-Gracz, Januszem Wiśniewskim, Mariuszem Grzegorzkiem, z którym świetnie się rozumiemy. Jest tam ciekawy, silny zespół. Na tyle silny i mający poczucie własnej wartości, że zdarzało się, iż usuwaliśmy reżysera jeśli był słaby, nie podchodził poważnie do tematu, brakowało mu kompetencji, lekceważył zespół. Na szczęście dyrekcja nasze zdanie szanowała.
A jeśli reżyser ma wiedzę, kompetencje, czuje zespół, ale nie ma cech lidera?
Reżyser niekoniecznie musi być liderem, wystarczy że jest dobrym rzemieślnikiem, ma pokorę i wolę porozumienia się z zespołem. Bywa, że role lidera przejmuje jakiś doświadczony aktor.
Zapytam o coś, co mnie zawsze nurtuje. Czy poza talentem, wizjonerstwem, wyobraźnią reżysera istnieje w tym zawodzie jakieś abc, jakieś minimum rzemieślnicze? Wiedza o tym, co po kolei należy robić, jak ustawiać role, jak budować przestrzeń przedstawienia? Czy też nie ma takich reguł jak na przykład w zawodzie lekarza czy inżyniera?
Takich reguł i ścisłych standardów na pewno nie ma. Sztuka jest dziedziną o dużej płynności i nieostrości kryteriów, więc nie ma tu takich przepisów, jak na zbudowanie budynku od fundamentów po dach. Klasycznie jest tak, że zaczyna się od czytań stolikowych, a potem wchodzi się z tekstem na scenę. Na pewno jednak reżyser musi umieć wykreować swój świat sceniczny, zjednać sobie aktorów, zgrać ich, stworzyć dobrą chemię w pracy. Reżyser jest w podobnej sytuacji jak aktor, każdym kolejnym spektaklem debiutuje. Aktor także, nawet doświadczony, gdy wchodzi po raz pierwszy z tekstem na scenę, jest jak pięcioletnie dziecko, nie umie tego tekstu powiedzieć, mówi jak drewno i dopiero w trakcie prób rodzi się rola. To jest zawód, w którym obok składników myślowych, koncepcyjnych, pojawiają się często także intensywne emocje. Bardzo często zdarza się wzajemne nierozumienie intencji. Aktor i reżyser, czasem aktorzy między sobą, bywają jak dwa odrębne, rozgrzane węgliki, które zderzają się ze sobą i wtedy jest dyskusja emocjonalna, ale oczywiście merytoryczna.
A Ty jak radzisz sobie z takimi emocjami?
W sytuacjach zawodowych nie trzymam uraz, przechodzę do porządku dziennego nad konfliktami, idę dalej. Ten zawód szybko uczy dystansu. Trudniej mają kobiety. Płaczą, są bardziej wrażliwe, kosztuje je to dużo więcej. Aktorka to trudny zawód i czasem myślę, czy nie powinno się wrócić do czasów elżbietańskich, gdy to mężczyźni występowali w kobiecych rolach. (śmiech). W naszym bardzo ruchomym zawodzie sytuacji, w których jest się wyrzuconym, wyłączonym z gry, nie wybranym, gdy się nie otrzymuje tego, czego się oczekiwało, gdy daleko od marzenia, jest szczególnie dużo. I wtedy łatwo jest popaść w stan, w którym rodzą się niedobre emocje. Dlatego staram się stosować zasadę „Don’t hate the player, hate the game”, która po polsku brzmi: nie nienawidź gracza, ale grę. Staram się myśleć: jeśli cię zwalniają, to niekoniecznie dlatego, że są źli i skąpi, ale dlatego, że mają takie uwarunkowania. Trzeba mieć do tego dystans, a w negocjacjach o stawkę przyjąć raczej ton przyjemnej inteligenckiej rozmowy, niż ton roszczeń i agresji.
Sporo rozmawialiśmy o teatrze, a nie dotknęliśmy dotąd filmu i ról serialowych, w których masz już spore konto, choćby jedną z głównych ról w zauważonym filmie „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka. Czy akurat tę rolę uważasz za najważniejszą dotąd dla Ciebie?
Cenię ją sobie bardzo, jest to jedna z najważniejszych ról w moim dorobku, ale równie ważne było dla mnie to, co zrobiłem np.w „Podejrzanych zakochanych” w roli kelnera. Może dlatego, że miałem możliwość niejako samodzielnego wykreowania pomysłu na tę rolę. A możliwość samodzielności i swobodnego wyboru to jest właśnie ta sytuacja, o której najbardziej marzę, choć zawsze przy akceptacji reżysera, o tym zapomnieć nie wolno.
Twój debiutancki film z 2004 roku, „Spam” Radosława Hendla, nie wszedł do dystrybucji, czyli na początku spotkała Cię pewna porażka..
To raczej porażka dystrybutora, dla mnie to sprawa dawno miniona. Gdy chodzi o film kinowy, to bardzo zróżnicowały się jego funkcje. Na przykład powstają filmy typowo festiwalowe, które nie mają premiery w kraju, ale od razu na jakimś festiwalu, jak „Jestem twój” w Montrealu.
Rozmawiamy o rozmaitych aspektach życia teatralnego, o Twojej dotychczasowej drodze artystycznej, a nie dotknęliśmy dotąd bardzo ważnego wymiaru Twojej działalności, jakim jest – rzekłbym – pasmo muzyczno-wokalne. Jesteś przecież także aktorem śpiewającym. Jak do tej pory Twoim flagowym „numerem” jest projekt z zespołem Alla Vienna, „Queen symfonicznie”, w którym wcielasz się w postać Freddy’ego Mercury. Jak do tego doszło?
Podczas koncertu sylwestrowego, który prowadziłem, poznałem Janka Niedźwieckiego, kontrabasistę i twórcę zespołu Alla Vienna. Jego propozycja mnie bardzo zainteresowała, ponieważ poczułem, że dobrze rozumiemy się od strony muzycznej. Pomysł opierał się na tym, że utwory Queen miały być pokazane nie rockowo, ale symfonicznie, a po drugie, że ja miałem stworzyć na scenie postać Freddy’ego, ale nie poprzez imitowanie jej jeden do jednego, ale jako rodzaj cytatu, umownie. W każdym razie wykonuję trzy utwory Freddy’ego. Jest to fascynujące, bo muszę przekazać widowni potężną energię, więc muszę się nią przed spektaklem-koncertem ciągle doładowywać, koncentrować.
Masz 36 lat, zbliżasz się do tzw. „połowy czasu” życia, a za sobą już dość bogate konto zawodowe. Czy to dla Ciebie także okazja do refleksji nad tym, co dotąd i co dalej? Czy bardziej w stronę dramatyczną, filmową czy wokalno-muzyczną?
Ja takie refleksje dość często snuję, niezależnie od okoliczności. I jedna z nich jest taka, że nie można zasklepiać się w jednym. Robić cokolwiek jako artysta, choćby napisać w roku jeden wiersz. Ćwiczyć się w różnych umiejętnościach. Bo nigdy nie wiadomo, co będziesz robił za kilka lat, bądź przygotowany na inne warianty. Może w wieku sześćdziesięciu lat trzeba będzie zaśpiewać w Operze Leśnej? A skąd wiemy, czy nie skurczy się rynek teatralny? Czy nie będzie pokusy kolejnych cięć w kulturze i nie dojdzie do likwidacji lub przynajmniej radykalnej redukcji teatrów etatowych? Czy nie zostawią po jednym teatrze w niektórych większych miastach oraz jednego Narodowego, a reszcie świata teatralnego nie powiedzą: grajcie sobie jak i gdzie chcecie, byle nie za nasze pieniądze? I poza tym zostaną tylko sceny impresaryjne? Oczywiście jestem gorąco przeciwny takim ruchom, cięciom w dziedzinie zdrowia, kultury i nauki, ale trzeba być przygotowanym na każdą okoliczność. Widzę wiele symptomów kryzysu w kulturze wynikającego z tendencji do cięć finansowych.
W co wejdziesz zawodowo po wyjściu z kontuzji?
Do czegoś na pewno wejdę, ale sam jeszcze nie wiem dokładnie w co. Przyszłość pokaże, ale oczywiście jest kilka projektów w których mnie zobaczycie, niektóre z pewnością frapujące i zaskakujące.
Dziękuję za rozmowę.