8 listopada 2024

loader

Nowe sztuki polskie: Nówka

Nie lubię tego pseudo młodzieżowego wdzięczenia się. Zamiast napisać/powiedzieć, że mamy do czynienia z najnowszymi polskim utworami scenicznymi, używa się protekcjonalnego słówka „nówka”. Tak nazywa się przegląd spektakli-laureatów konkursu na wystawienie polskiej sztuki współczesnej.

Od kilku lat nagrodzone spektakle w konkursie prezentowane są w stolicy. Niech i będzie to pod nazwą „Nówka sztuka”, aby tylko ta prezentacja coś znaczyła. W tym roku zaprezentowano dwa spektakle dla dorosłych, dwa dla młodej publiczności i jedno czytanie. Tak więc jako koronę konkursu pokazano „Wyzwolenia” z Legnicy i „Najmrodzkiego” z Gliwic. Trzeci ważny laureat, czyli „Lwów nie oddamy” (tekst: Katarzyna Szyngiera, Marcin Napiórkowski i Mirosław Wlekły), spektakl w reżyserii Katarzyny Szyngiery z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie gościł wcześniej w stolicy podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Konkurs cieszy się w teatrach powodzeniem nielichym, w ostatniej edycji, 25. z kolei (piękny skądinąd jubileusz) wzięło udział 130 przedstawień, komisja selekcyjna napracowała się więc co niemiara. Jak wynikało z jej wstępnej decyzji, czyli po pierwszej selekcji prawie połowę realizacji uznano za godną wsparcia ministerialną dotacją (dokładnie 53 spektakle wyróżniono w ten sposób). Do drugiego wszak etapu komisja dopuściła już tylko 12 realizacji, w tym zaledwie dwie z Warszawy. Wśród tych 53. było warszawskich spektakli aż 7, w tym pominięte w następnym etapie

najlepsze polskie sztuki

tego sezonu, czyli „Deprawator” Macieja Wojtyszki z Teatru Polskiego i „Inni ludzie” Doroty Masłowskiej w reżyserii Grzegorza Jarzyny z TR Warszawa. Dlaczego tak się stało, że te świetne spektakle warszawskie przepadły, nie wiem, ale rezultat jest taki, że po wyeliminowaniu najlepszych laureatem Grand Prix został spektakl przeciętny: „Najmrodzki, czyli co się stało w Gliwicach” Michała Siegoczyńskiego z Teatru w Gliwicach.
Przy całej sympatii należnej za drążenie legend miejskich, w tym wypadku legendy miejscowego króla złodziei i jego brawurowych ucieczek z odsiadki (wyliczono, że było ich aż 29), to nie jest opowieść wnosząca nowy powiew do polskiej sztuki dramatycznej tudzież do sztuki inscenizacji. Ma momenty zabawne, a nawet zasługujące na dobre słowo (zabawne naśladowanie koślawego, kiczowatego języka mówionego), ale ma też chwile żenujące – jak choćby żałosny epizod z Tadeuszem Różewiczem, pokazanym w spektaklu jako półgłówek, tym bardziej zasmucający, że to wszak najsławniejszy (i zasłużenie) gliwicki krajan. Podobnie w złym guście był epizod z Lechem Wałęsą, do którego karykatury już przywykliśmy, ale pomysł, że prezydent ułaskawia Najmrodzkiego w zamian za neseser pełen banknotów to już gruba przesada, nawet w zabawie. Podobnie dyskusyjne były wygłupy porucznika Borewicza, zupełnie nie w stylu, jaki prezentował w głośnym serialu „07, zgłoś się”. Słowem – jeżdżenia po bandzie było tu niemało. Podobno było śmiesznie, czyli

co kogo śmieszy?

Tymczasem warszawska publiczność zgromadzona w Sali Młynarskiego Opery Narodowej, oglądająca spektakl z Gliwic, siedziała dość sztywno, tylko od czasu do czasu lekkim chichotem zaznaczając swoja obecność. Nikt boków nie zrywał, a entuzjazm na koniec był więcej niż skromny.
„Gangsterska pop-ballada Siegoczyńskiego – pisała Aneta Głowacka w „Teatrze” nie przekonuje mnie. Nie tylko dlatego, że ma nieprzemyślane wątki i wymagałaby skrótów, choć pod względem językowym w wielu miejscach jest całkiem zgrabna i zabawna. Koncept szalonej jazdy bez trzymanki dość szybko się wyczerpuje, również dlatego, że fabuła i postaci są schematyczne. Aktorzy grają po kilka ról odrysowanych grubą kreską. Nawet Najmrodzki Mariusza Ostrowskiego w typie niepozbawionego uroku cwaniaka pod koniec spektaklu traci energię. Zespół robi, co może, ile jednak można ugrać na strojeniu min, płaskiej karykaturze i parodii, zwłaszcza że przedstawienie trwa ponad trzy godziny. Poza dostarczeniem rozrywki, gliwicki spektakl nie ma nic więcej do powiedzenia”. Może to właśnie jest powód tej szalonej adoracji, wyrażanej przez większość recenzentów? Tęsknota za rozrywką, pewne znużenie powagą, ucieczka w beztroskę, bez wdawania się w szczegóły i dzielenie zapałek na czworo? Jak zapewniała przewodnicząca jury, jurorzy konkursu przyznali „Najmrodzkiemu” Grand Prix jednogłośnie. Innymi słowy – bawili się przednio. A co jeśli ten werdykt to wykręt, ucieczka przed opowiedzeniem się za czymś, co warte opowiedzenia, wygodny ciepły zakątek, by wszyscy mogli poczuć się miło. Bo to w gruncie rzeczy spektakl, który ani ziębi, ani grzeje, nikomu na odcisk nie następuje (no, chyba że miłośnikowi Różewicza), bezpieczny politycznie, ideologicznie, słowem idealnie żaden. Kisiel ze swoim słynnym bon motem: „To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”, mógłby to po swojemu skomentować.
Rozumiem komediowo-slapstikową konwencję zgrywy obowiązującą w spektaklu gliwickim, ale warto

pamiętać o dobrym smaku.

Niestety, sporo w tym spektaklu momentów przeszarżowanych, granych pod publiczkę, i sporo niemiłosiernych dłużyzn. Ciekawe, że nagrody i wyróżnienia aktorskie posypały się za te niewykończone robótki. Nie mam tu na myśli roli tytułowej, Mariusza Ostrowskiego, „wypożyczonego” do tej roli z łódzkiego Jaracza, który się obronił mimo mielizn tekstu, i Aleksandry Maj w roli matki Najmrodzkiego, która zasłużyła na zauważenie. Ale werdykt, który prawie wszystkie nagrody aktorskie ulokował w tym spektaklu, budzi wątpliwości. Czyżby to był crème de la crème polskiej sztuki scenicznej? Podobnie rzecz się ma z Grand Prix. Wśród 12 finalistów znalazł się mimo wszystko w tym samym werdykcie wyróżniony nagrodą za najlepszy dramat utwór Magdaleny Drab „Wyzwolenia” z Teatru im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy. Spektakl ten dzieli spora odległość (na korzyść Legnicy) w poziomie aktorskiego wykonania od „Najmrodzkiego”. Ale to nie aktorzy z Legnicy mogą szczycić się Grand Prix.
Dziwnie to doprawdy wygląda, zwłaszcza że, jak wspomniałem, za burtą zostały przedstawienia znakomite. „Deprawator” Macieja Wojtyszki w jego reżyserii mieni się kreacjami aktorskimi i warsztatową biegłością dramatopisarską, a rola Gombrowicza – to wielka koronkowa kreacja Andrzeja Seweryna, nie wspominając o idealnie namalowanych postaciach drugiego planu (zachwycająca postać Izy de Neyman w wykonaniu Magdaleny Zawadzkiej). Przy czym Wojtyszko nie tylko dowcipnie, ale z należnym taktem ukazuje spotkanie gigantów polskiej literatury, Gombrowicza i Miłosza, którzy potrafili mierzyć się z cierpką prawdą o własnym narodzie. „Inni ludzie” z kolei to najpoważniejsza diagnoza społeczna naszej współczesności, którą daje najnowszy polski dramat – poruszająca opowieść o dzisiejszym Odysie błądzącym w labiryncie udręczonego miasta. „Wyzwolenia” Magdaleny Drab, którą cenię za bystre i ostre obserwacje, to utwór w dużej mierze „zależny”, intrygujące, ale jednak tylko wariacje na temat „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego i problematyki polskości, czyli dramat poniekąd „bluszczowaty”. Bardzo sprawnie zrealizowany pod ręką Piotra Cieplaka, ale ustępujący skalą refleksji przed przenikliwą diagnozą Masłowskiej-Jarzyny.
Lubię ten konkurs i cenię, toteż tym bardziej martwię się, że zaczyna pomijać to, co w polskiej dramaturgii najlepsze.

PS. Pozostałe nagrody i wyróżnienia: za najlepszą aktorkę jury uznało Oksanę Czerkaszynę, grającą w spektaklu „Lwów nie oddamy” w reżyserii Katarzyny Szyngiery z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie – grający w nim aktorzy nagrodzeni zostali nagrodą zespołową. Jury przyznało również sześć wyróżnień aktorskich. Pięć otrzymali aktorzy spektaklu „Najmrodzki”: Izabela Baran, Karolina Olga Burek, Aleksandra Maj, Dominika Majewska i Przemysław Chojęta. Szóste wyróżnienie przypadło Dorocie Furmaniuk za rolę w spektaklu „Dziki” z Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Nagrodę im. Jana Świderskiego Zarządu Sekcji Teatrów Dramatycznych Związku Artystów Scen Polskich, otrzymał Paweł Tomaszewski za rolę w spektaklu „Król” Szczepana Twardocha w adaptacji Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki z Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Kryzys władzy autorytarnej?

Następny

„Porąbany” satyryk

Zostaw komentarz