Mockups Design
Kolejny fragment pierwszego tomu trylogii „Zabij pożyczonym mieczem” o perypetiach światowego szpiegostwa.
Zaczęły się seanse przesłuchań Caagana Bee, poprzedzone długimi rozmowami z psychologami, usiłującymi nakłonić go do większej otwartości i zaufania. To ostatnie wzmogło się po tym, gdy Nieczajew przyniósł mu, na piśmie, co już samo w sobie było wyjątkowe, zapewnienie ze strony szefa wywiadu, że w razie pełnej współpracy i dostarczenia, w miarę możliwości, materialnych dowodów współpracy z chińskimi służbami, może liczyć nie tylko na nadzwyczajne złagodzenie kary, ale nawet na pełne uniewinnienie. W miarę tego, jak psychologowie rozkładali go na czynniki pierwsze, rósł dorobek śledczych. Nie stosowali żadnej presji fizycznej, unikali też zbyt silnego nacisku psychicznego, chociaż wykorzystywali stan emocjonalny szamana i swego rodzaju pułapki w dziedzinie sfery osobistej.
Pewnego dnia, Caagan Bee złożył ofertę.
- Mam w Chinach żonę i dziecko, zaledwie dwuletniego chłopczyka, o którym więcej słyszałem, nie mając z nim bezpośrednich kontaktów, co nie przeszkadza temu, że bardzo go kocham, Jeśli postaracie się ich stamtąd wyciągnąć. gotów jestem doprowadzić operatorów SWR do dokumentów. Będą jednoznacznie wskazywały na chińskie sprawstwo w organizacji ataku na Centrum.
To oświadczenie przyszło mu z wyraźnym trudem. Śledczy natomiast zrozumieli, że owe dowody były niedaleko wprawdzie, ale po chińskiej stronie granicy. - Gdy Er Bu Qingbao bu przerzucało mnie z Urumczi przez miasto Altay na rosyjską stronę, żebym zrobił rozeznanie terenu przed atakiem i znalazł ewentualnych sojuszników pośród nielicznych, ale jednak obecnych tu Tuwińców, popełnili pewien błąd. Bardzo im zależało na tym, żeby akcja się udała. Młodemu oficerowi, który z Urumczi wysłał mnie na tę misję, chyba najbardziej. Jej powodzenie dawało mu szansę na szybszy awans i przeniesienie z tej zabitej dechami prowincji. Kiedyś była ona sercem zagłębia naftowego, a teraz dogorywała w otoczeniu nieprzyjaznych Ujgurów – szaman zamyślił się nad czymś.
- Zdawałem sobie sprawę, że jest to wyprawa skrajnie ryzykowna – kontynuował. – Jeśli nie zatrzymaliby mnie wasi pogranicznicy, to w powrotnej drodze mogli mnie zastrzelić chińscy. Wymogłem na tym kapitanie glejt, który w razie pojmania dawał mi, po okazaniu go chińskim żołnierzom, gwarancję zachowania życia. Dał mi ten kwit i to na druku używanym przez jego firmę. Nie omieszkał mi przypomnieć, że życie mojej żony zależy od mojej lojalności – szaman zrobił przerwę dla nabrania oddechu.
- Gdy wracałem z okolic Zmeinogorska i znów przekraczałem granicę, musieli mnie zauważyć wasi. Byli pewnie daleko, bo zaczęli strzelać niecelnie. Wtedy mnie olśniło. Mam jedyną szansę w swoim rodzaju – glejt, poświadczający, że stoi za mną wywiad Sztabu Generalnego Armii Chińskiej. To się nie powtórzy. Wywiady, nie tylko chiński, nie wydają swoim operatorom w terenie legitymacji. Biegłem ścieżką w dół górskiej stromizny, po piargu. Osunąłem się kilkanaście metrów. Zatrzymał mnie rosochaty kosodrzew, pod którym było parę metrów prawie pionowej ściany, a później zaczynała się ostra pochyłość, którą można było zejść do pobliskiej kotliny. Miałem przy sobie foliową torebkę z papierowymi chusteczkami do nosa. Może się wam to wydać śmieszne, ale w tym dramatycznym momencie rozumowałem tak: to kiedyś może być gwarancja wobec władz chińskich istnienia mojego i mojej rodziny. Tego nie będą się mogli wyprzeć. Głupie, prawda? – Caagan potoczył wzrokiem po śledczych, jakby szukając u nich potwierdzenia lub zaprzeczenia dla swoich słów.
- Włożyłem glejt do foliowej torebki, wsunąłem do jamy pod korzeniami krzewu, przyłożyłem sporym kamieniem. Nie bójcie się, zapamiętałem to miejsce na całe życie. Zresztą to trasa, po której do was przerzucano nie tylko mnie. Chińczycy musieli słyszeć strzały i to stanowiło dla mnie alibi, nawet bez glejtu. Przecież starałem się nielegalnie, nielegalnie dla was, dotrzeć na teren Chin. To nawet głupiemu dowódcy patrolu dałoby do myślenia i zanim wpakowałby mi kulę w łeb, co w zbuntowanym okręgu Sinciang nie było nowością, pewnie zawiadomiłby Urumczi.
- Dalej wszystko potoczyło się jak w dobrze wyreżyserowanym filmie = kontynuował po chwili przerwy. – Dopadł mnie patrol chiński. Słyszeli strzały waszych. Usłyszeli moje tłumaczenia i prośbę o kontakt z ekspozyturą wywiadu w Urumczi. Prewencyjnie mnie zdrowo obili, ale wywołali mojego oficera. Przyjechał. Zameldowałem mu powodzenie misji, czyli rozeznanie podejść do obiektu ataku i nawiązanie kontaktów z miejscowymi. Zażądał zwrotu glejtu. Powiedziałem, że uciekając przed Rosjanami spanikowałem i zawieruszyłem go. Zresztą, było to prawie bliskie prawdy. Machał mi przed nosem pistoletem, obiecywał zabić, ale w końcu, grożąc konsekwencjami dla bliskich w razie gdybym komukolwiek powiedział o szczegółach misji, darował mi życie. Niewiele ryzykował, bo w razie czego mógł się wszystkiego wyprzeć. Tym bardziej, że zapewniłem go, iż nikomu nie zamierzam opowiadać szczegółów mojego powrotu z misji „z tarczą”. I tak rzeczywiście postanowiłem. Pierwszymi, którym wspominam o jej przebiegu, jesteście wy…
Caagan Bee musiał zrobić dłuższą przerwę, gdyż bardzo osłabł po ta długim monologu. Widać zresztą było, że miotają nim przeróżne emocje. Śledczy też zrobili sobie zatem przerwę na kawę i kontakt z szefami. Do rozmowy wrócono po blisko godzinie. - Tego oficera spotkałem przypadkiem nieco później w ośrodku szkoleniowym pod Pekinem, gdzie przechodziłem kurs sabotażu. Zrobił karierę, także dzięki mnie. Był już majorem. Udaliśmy, że się nie znamy.
Śledczy słuchali w milczeniu. - No i czego się po nas spodziewasz? – zapytał jeden z nich, gdy zrozumieli, że szaman skończył swoją opowieść.
- Tego, że za ten przesądzający dowód uratujecie moją rodzinę.
- A jaką rolę widzisz dla siebie?
- Nie rozumiecie? Jestem gotów poprowadzić was na drugą stronę. Jak coś pójdzie nie tak, zlikwidujecie mnie. Ale rodzinę uratujcie. Życie za życie.
Śledczy przerwali przesłuchanie. - Musimy poznać zdanie przełożonych, a to może trochę potrwać.
- Jasne. Byle nie za długo – odpowiedział Caagan Bee.
Gdy w Jasieniewie dostali informację o rewelacjach Caagana, poszła ona natychmiast na najwyższy, wąski i ściśle tajny rozdzielnik. Kierownictwo zastanawiało się, czy ma sens podejmowanie tak ryzykownych, podchodzących pod łamanie prawa międzynarodowego decyzji. Byłaby to nielegalna ingerencja na terytorium chińskim, bo przecież nie poproszą Pekinu o zgodę na wejście rosyjskich specjalsów na obszar Chin. Potencjalna misja była w takim samym stopniu obarczona możliwymi negatywnymi konsekwencjami, w jakim mogła przynieść znaczne polityczne a nawet geopolityczne, w szerokim rozumieniu tego słowa, korzyści.
Wreszcie generał Naryszkin zdecydował: - Realizujemy. Jeśli się uda, to możemy się zastanowić nad podjęciem gry wywiadowczej z Chińczykami. Z nami nie pójdzie im tak łatwo jak z Amerykanami, za dobrze się znamy. Pozwolimy im medialnie poszaleć, niech wytoczą ciężkie działa świadczące o ich niewinności. Równocześnie stworzymy im okazję do uzyskania dowodów na to, że Caagan Bee żyje i możemy przeciwstawić ich słowom świadectwo organizatora najazdu na Centrum. Wtedy zacznie się bal. Będą próbowali go zlikwidować. A w końcówce tej afery pewnie uda się nam wyciągnąć jego rodzinę z matni. Tak, żeby nikt nie mógł powiedzieć złego słowa o przewrotnych, niedotrzymujących słowa Moskalach. Mam już cały scenariusz w głowie, do was, panowie, należy dopracowanie szczegółów. Pamiętajcie, że to właśnie w nich czai się diabeł. Jakby co, to wy pójdziecie do piekła – uśmiechając się zakończył tyradę wygłoszoną do swoich dwóch zastępców.
- Jeśli to ma służyć ojczyźnie, to nie żal zejść do piekieł – poważnie odpowiedział mu ten od spraw operacyjnych.
Był przejmujący ziąb. Piątka mężczyzn, których wcześniej podrzucił do podnóży gór helikopter, miała już w nogach kilkanaście kilometrów, zaliczonych w terenie, w którym normalny człowiek powinien paść po kilku. W dodatku siły natury sprzysięgły się przeciw nim. Wiało, lało i od czasu do czasu grzmiało. Nie w następstwie piorunów lecz osuwisk kamienistego gruntu. Każdy krok do przodu był teraz na wagę istnienia.
- Nie można sobie wyobrazić lepszych warunków. Wprawdzie nasi mają rozkaz niczego nie zauważać, ale przy takiej pogodzie, gdy nawet psa byłoby żal wypędzić na dwór, chińscy pogranicznicy, ci zjadacze psów, zostaną pod dachem – cieszył się dowodzący grupą.
- Masz rację, Wania, nie ma tego złego… – powiedział jeden z jego podwładnych o pokiereszowanej, twardej twarzy, świadczącej nie tylko o tym, że wiele przeżył, ale też, że nie zadrży mu ręka, gdy będzie trzeba przedłużyć to życie za cenę likwidacji innego.
Jednak jego wojskowa, mimo ciężkiego ekwipunku wyprostowana na baczność sylwetka mówiła też o czym dodatkowym. Sygnalizowała, że jeśli dostanie taki rozkaz, to pójdzie w ogień. Podobnie wyglądali dwaj pozostali operatorzy „Wympieła”. Wyraźnie odstawał od nich i wyglądem, i formą, piąty członek tej grupy. Nie miał żadnego bagażu, szedł ubrany w grubą, ale lekką i ciepłą kurtkę kamuflażową. Duże gogle osłaniały oczy przed smagającym twarz wichrem. Kaptur, zaciągnięty silnie wokół policzków, zostawiał małą przestrzeń dla ust i nosa. Nawet sprawny obserwator nie rozpoznałby w tym mężczyźnie szamana, którego jeszcze niedawno poszukiwały służby specjalne kilku światowych mocarstw.
Mi-8 wysadził ich na podejściu pod masyw Chüjten orgil, niezbyt daleko na zachód od tego szczytu. Za plecami zostawili na zachodzie Grzbiet Północnoczujski, byli już głęboko na południe od rosyjskiej miejscowości Bieliaszy i kierowali się mniej więcej w rejon jeziora Alekule w Sinciangu i źródła rzeki, wpadającej do niego z lodowców Ałtaju położonych na nieodległych szczytach. Musieli przedrzeć się przez grzbiet pasma górskiego wyznaczającego granicę między Rosją a Chinami. Nie mieli zamiaru zapuszczać się dalej, w tereny gęściej zamieszkałe, w pobliże miasta Altay i słonego jeziora Ulungur Hu, skąd było już rzut beretem do rozwidlenia szos przelotowych G-216 i G-217 oraz do Urumczi, z którym łączyły się traumatyczne wspomnienia Caagana Bee.
Po pokonaniu tego naturalnego zabezpieczenia granicy musieli przejść zboczem na stronę chińską jeszcze jakiś kilometr, nie więcej, tak przynajmniej zapewniał szaman, którego eskortowali. Nie ukrywał jednak, że ten odcinek będzie wyjątkowo ciężki. Czekały ich tylko piargi i odcinki pionowych ścianek skalnych między niewielkimi półkami, na których można było oprzeć podeszwy uzbrojonych w raki butów, śladowa roślinność podobna do kosodrzewiny, za której iglaste gałęzie można się było w krytycznym momencie złapać. Na tym między innymi, na rzadkości występujących tu iglaków, Caagan opierał swe nadzieje na rozpoznanie schowka z dokumentem wydanym nieopatrznie przez funkcjonariusza Er Bu Qingbao bu. Było jeszcze jedno niebezpieczeństwo, którego nie wymieniali, by nie zapeszyć. Mimo wszystko, bez względu na fatalną pogodę, mogli się natknąć na chińskich pograniczników, tutaj, w buntowniczym, muzułmańskim regionie Sinciangu, szczególnie czujnych. Podlegli MBP mieli szerokie uprawnienia i na ogół najpierw strzelali, a potem pytali o dane personalne, jeśli było jeszcze wtedy kogo o to pytać. Spotkania z miejscowymi, chociaż było wysoce nieprawdopodobne, nie obawiali się. Tutejsza ludność w większości patrzyła na przedstawicieli administracji, a szczególnie armii chińskiej, jak Tybetańczycy: jak na okupantów, a w najlepszym przypadku prześladowców. Tak, że nie śpieszyliby się z meldowaniem o stwierdzeniu obecności grupy pięciu nieznanych mężczyzn w okolicy. Jedynym, który dążył do spotkania z chińskim patrolem, był Wania, ale nie zdradzał się z tym pragnieniem wobec towarzyszy wyprawy.
Doszli już do grzebienia łańcucha górskiego, po drugiej stronie którego zaczynały się włości Państwa Środka. Zaczęli ostrożnie schodzić stromym zboczem, które niebawem zmieniło się w tor przeszkód z pionowymi ściankami. Ich stromizny, choć krótkie, kazały im wstrzymywać dech, który odzyskiwali tylko, gdy stopy odnajdywały oparcie na wąskiej półce, a przynajmniej jedna dłoń wczepiała się pewnie palcami, obciągniętymi materią rękawic, w szczeliny między głazami. - Gdzie to jest, gdzie? – Caagan Bee nie zdawał sobie sprawy, że myśli na głos.
- Lepiej by było, gdybyś sobie przypomniał – z czymś w rodzaju groźby w tonie swych słów odreagował podwładny Wani.
Mimo świetnej kondycji psychofizycznej, efektu morderczych ćwiczeń, mieli już serdecznie dość tej eskapady. Krótkie karabinki, ukryte pod kurtkami, ciężkie plecaki, komplety magazynków zapasowych przy pasach nie ułatwiały marszu. - O, to tam! – szaman wskazał na rozłożysty krzew, rosnący jakieś dwa metry pod nimi.
Deszcz ze śniegiem zaczął go już oblepiać, ale był jeszcze dobrze rozpoznawalny. Zsunęli się w dół. Szaman zamarł, zdjął gogle, widać było, że intensywnie myśli. Niepewnie zbliżył rękę do jedynego wśród kamiennej drobnicy, dużego odłamka skalnego u stóp iglaka. Odsunął go z trudem na bok. - Jest! – krzyknął po chwili, widząc w głębi jamy, ukrywającej się za głazem, małą, zwiniętą torebkę z plastikowej folii, takiej, w jaką pakuje się jednorazowe chusteczki do nosa, W środku było coś, co przypominało równie zmiętą kartkę papieru.
Szybko wsunął znalezisko do kieszeni, zapinając ją na rzepy. - Wracamy – zwrócił się do Wani, który z ociąganiem powtórzył to swoim ludziom rozkazującym tonem.
Wszyscy na nie czekali i mogło się wydawać, że dodało im to skrzydeł, tak szybko pięli się w górę. Wtem w skałę obok nich uderzył pocisk, krzesząc iskry. Kolejny – podobnie. Trzeciemu towarzyszyło soczyste przekleństwo jednego z Rosjan, któremu kula zawadziła o ramię. Mieli wprawdzie pod bluzami kevlarowe kamizelki kuloodporne, a pod czapkami z włóczki kevlarowe, półokrągłe hełmy, ale ramiona mieli nieosłonięte, tyle, że okryte materiałem kurtek. - Nic takiego, to tylko otarcie – dziarsko zaraportował ranny. Wania zbliżył się do Caagana i ściągnął mu z głowy kaptur, wraz z kuloodporną osłoną.
- Co robisz?! – zaprotestował szaman.
- Milcz i w górę, jeśli ci życie miłe – warknął Wania.
Po kilku minutach przeskoczyli wąską ścieżkę, wiodącą grzbietem góry, by po chwili znaleźć się po jej przeciwnej, rosyjskiej stronie. - Co ci przyszło do głowy?! – żachnął się Caagan, spoglądając na Wanię.
- Wybacz, tak było w scenariuszu.
- Co? Zwariowałeś? Przecież nie jesteśmy na planie filmowym.
- No nie wiem… Ale wiem, że ty grasz swą życiową rolę.
- Odwal się, palancie.
- No, gdyby nie to, że masz wrócić żywy, to bym ci pomógł szybko znaleźć się na dole.
Caagan spojrzał w przepaść i opuścił go bojowy nastrój. - Wytłumaczysz wreszcie o co chodzi?
- Nie wiem, czy zrozumiesz moje zachowanie, ale spróbuję ci to wyjaśnić. Chińczycy mają zwyczaj dokumentować swe interwencje. Używają niezłego sprzętu fotooptycznego i elektronicznego. Dostałem rozkaz, żeby – gdyby nadarzyła się okazja – pokazać im ciebie. Żeby doszło do nich, że żyjesz, albo to twój brat bliźniak, którego nie masz.
- Masz rację. Nie rozumiem, ale jeśli ma to służyć spełnieniu waszych obietnic i pomóc moim bliskim, to się zgadzam.
- Na pewno pomoże. Nasze oficerskie słowo pewniejsze niż stal. Jeśli nie my, to kto – Wania odpowiedział hasłem desantowców rosyjskich.
Na grzędzie skalnej, oddalonej o kilkaset metrów od Rosjan, którzy już zniknęli z pola widzenia, zaległo dwóch chińskich pograniczników. Jeden ze snajperskim karabinem, drugi trzymał w ręku aparat z teleobiektywem, a karabinek szturmowy przewiesił przez ramię. Miał większe szczęście niż kolega, któremu szara ściana deszczu, poprzetykana smugami śniegu, utrudniała, a momentami wręcz uniemożliwiała skuteczne celowanie, nie mówiąc o trafieniu w cel. Jego profesja fotografa i sprzęt fotograficzny, świetna optyka wspomagana elektroniką i przysłowiowym „łutem szczęścia”, spowodowała, że utrwalił nieźle całą piątkę, która naruszyła granicę państwa. Szczególnie jeden, bez nakrycia głowy, wyszedł świetnie. Chińczyk aż cmoknął z satysfakcją, patrząc na jego twarz, zapełniającą ekran dotykowy z tyłu aparatu.
- Może nawet uda się go zidentyfikować – powiedział do kolegi.
- A ja spudłowałem.
- Niezupełnie… Widzisz? Na tej serii zdjęć poklatkowych widać wyraźnie, jak twoja kula pruje ramię jednego z nich. To bardzo ważny dowód tego, że osiągnęliśmy to, po co nas tu wysłano – obroniliśmy granicę. Przecież zmusiliśmy tych drani do odwrotu, co mówię, do ucieczki w popłochu, prawda? Napiszemy razem meldunek i odznaczą nas albo dostaniemy co najmniej pochwałę w raporcie do dowództwa.
● ● ●
Szef ekspozytury wywiadu w Urumczi, major Wei, przerzucał papiery na biurku. Po skończeniu szkoły oficerskiej i wywiadowczym szkoleniu wysłano go z Pekinu, gdzie miał dobrze sytuowaną rodzinę, do tej zbuntowanej prowincji. Nie narzekał jednak. Miała nadzieję, że jak dobrze pójdzie, właśnie dzięki temu, że region był tyglem różnych operacji destabilizacyjnych, w tym – terrorystycznych, zrobi szybką karierę i wróci z awansem do stolicy, do pracy w centrali. Ważne było, aby znaleźć taką sprawę, która otworzy mu drzwi do kariery. Jak dotąd musiał się zadowolić zarządzaniem małą komórką swej instytucji, liczącą wraz z nim dwudziestu jeden ludzi i ulokowaną w gmachu przedstawicielstwa terenowego MBP w Sinciangu. Zbliżała się już pora obiadowa i miał właśnie zejść na parter, do kantyny, w której stołowała się większość zatrudnionych, gdy wpadł mu w ręce meldunek z wczorajszego dnia. Kanałami służbowymi trafił do niego z jednostki ochrony pogranicza. Wei rzucił okiem i na razie zrezygnował z obiadu.
Ponieważ meldunek dotyczył grupowego naruszenia granicy państwowej przez ludzi z rosyjskiej strony, można było domniemywać, że chodziło o zwykły szmugiel, ale jako wywiadowca musiał wziąć pod uwagę próbę infiltracji jego terytorium, a może nawet próbę „przemytu” agentury. Uznał to więc za incydent, którego analiza leżała w kompetencji kontrwywiadu i wywiadu zarazem.
Do tekstu załączony był odnośnik. Wskazywał adres wideodokumentacji przebiegu wydarzenia, znajdującej się w pamięci wewnętrznej spec sieci MBP. Dla spokoju zawodowego sumienia, wyklikał tę stronę na swoim laptopie, nim wyszedł z biura. Gdy zobaczył kadry utrwalone przez pograniczników, zainteresował się nimi, a szczególnie dużą, pierwszoplanową fotografią jednego z nieproszonych gości, czarnowłosego mężczyzny o prawie białej cerze i chińskich, rasowych rysach Han. Kogoś mu to przypominało. Zaczął przetrząsać najpierw własną pamięć, a później tę komputera.
Znalazł.
„Właśnie o to mi chodziło!”, serce zaczęło mu bić mocniej. Zrozumiał, czemu ta twarz wydała mu się znajoma. Oglądał ją wielokrotnie, gdyż widniała na jednym z listów gończych, który jednak dwa miesiące temu stracił ważność i nie był odnawiany. Zazwyczaj oznaczało to, że sprawa została rozwiązana. Rozwiązanie zaś stanowił areszt lub likwidacja poszukiwanego. Tymczasem ten w najlepsze hulał na wolności.
Major błogosławił swój bałagan, który spowodował, że nie usunął jeszcze starej dokumentacji ze swojego laptopa.
„Może to jest właśnie sprawa, która da impuls do przesunięcia się w górę po służbowej drabinie?”, myślał w podnieceniu. Doszedł do wniosku, że ma do czynienia z materiałem najwyższej wagi. Obiad musi poczekać. Najpierw spróbuje zawiadomić centralę wywiadu w Pekinie i to naczelnego owej instytucji osobiście.
(…)
W miarę jak generał Chen odsłuchiwał wiadomość, mienił się na twarzy. Raz się czerwienił, co wyrażało się ciemnieniem o kilka tonacji jego żółtych policzków, raz bladł, co powodowało, że twarz jego przybierała europejski kolor skóry osoby lekko chorej na żółtaczkę.
Jeśli miałaby to być prawda, walił się w gruzy cały gmach jego nadziei. „Jak to możliwe? Przecież zginął. Niemożliwe, żeby szaman żył”, gonitwa myśli nie pozwalała mu trzeźwo myśleć. Chociaż znając przewrotność Moskali nie mógł wykluczyć, że wszystko, co dotąd wiedział, było efektem dobrze rozegranej inscenizacji.
Wściekł się.
Podziękował chłodno majorowi Wei za informację. Zaraz potem połączył się z departamentem kadr i wezwał do siebie jego dyrektora. - Słuchaj – powiedział. – Jest tam w Urumczi taki zdolny major, Wei. Niech jeszcze z rok tam posiedzi, warto, żeby był tam sprawny oficer.
- Czy mam zapisać twoją pochwałę do akt osobowych?
- Nie, na nagrodę przyjdzie czas.