„Lecz nie ma łańcucha dla wolnego ducha” – kolęda robotnicza z XIX wieku.
Niedawno ukazały się wyniki sondażu, w którym postawiono pytanie, kto ma największy wpływ na kluczowe decyzje państwowe? Odpowiedzi niespodzianką nie były: 63 proc. ankietowanych uważa, że Polską rządzi prezes Prawa i Sprawiedliwości – Jarosław Kaczyński, 13 proc. naiwnych wskazało na prezydenta A. Dudę, a 8 proc. na premiera M. Morawieckiego. Z przeprowadzonego sondażu wynika, że w odczuciu respondentów większość PiS w parlamencie bezkompromisowo realizuje wolę jednego człowieka, t.zw. zwykłego posła, czyli polityka, który nie pełni żadnego stanowiska, przewidzianego w ustroju konstytucyjnym państwa. Z formalnego punktu widzenia za podejmowane decyzje nie można go pociągnąć do odpowiedzialności prawnej przed Trybunałem Stanu
Krzywoprzysiężcy
Muszę ze smutkiem zauważyć, że takich okoliczności Konstytucja RP z 1997r nie przewidziała. 20 lat temu członkowie Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego nawet w dyskusjach roboczych nie brali pod uwagę możliwości, że po naszych doświadczeniach z przeszłości znajdzie się w obrębie sprawowania władzy grupa pospolitych szalbierców, która z rozmysłem najpierw popełni krzywoprzysięstwo, a potem cynicznie zlekceważy dokument państwowy, na który przysięgali. Posłowie i senatorowie ślubowali „przestrzegania Konstytucji i innych praw”, a nowo wybrany prezydent RP „dochowania wierności postanowieniom Konstytucji” Uduchowieni patosem chwili dodawali z nabożną miną „Tak mi dopomóż Bóg”, aby później na oczach wszystkich bezwstydnie łamać najwyższe prawo Rzeczypospolitej. Myślę, że takie właśnie zachowanie można opatrzyć znanym z literatury określeniem „święta polskość bluźniercza”.
Jak powszechnie wiadomo, rządzące dziś Polską prawicowe elity nie dysponują w parlamencie większością konstytucyjną, więc samowolnie zmieniają nam ustrój państwa metodą zgłaszania poselskich projektów ustaw. Omijają w ten sposób procedurę żmudnego uzgadniania i konsultowania proponowanych zmian w ramach administracji rządowej i z partnerami społecznymi. Łamaniu konstytucji w Polsce towarzyszy również wszechobecne kłamstwo (TV PiS), wypowiadane przez elity PiS z lekkością godną pchły szachrajki, która nie ustaje w nasycaniu nam codzienności swoimi coraz bardziej bezczelnymi gałgaństwami.
„Projekty poselskie”, których rzeczywistymi autorami są wierni wykonawcy woli prezesa – oligarchowie PiS, uchwalane są głosami prawicy w tempie, zadziwiającym obserwatorów w kraju i za granicą. Nikt z klubów parlamentarnych PiS nie wyrwie się z poprawkami, na które wcześniej nie ma przyzwolenia prezesa, a o krytyce proponowanych zmian nawet nie ma co marzyć. Co prawda, zdarzył się jednostkowy przypadek naruszenia surowej dyscypliny, chodzi o najmłodszego byłego posła PiS – Łukasza Rzepeckiego. Ciąg dalszy znamy: natychmiast wyrzucono go z klubu i z partii. Nic więc dziwnego, że posłowie i senatorowie PiS zachowują się karnie i głosują „pod sznurek”. Trudno mi w tym miejscu nie odwołać się do znanej analogii z okresu III Rzeszy, ponieważ obecną pisowską większość sejmową można również z powodzeniem określić mianem najlepiej opłacanego w Polsce chóru mieszanego, który wyśpiewuje nawet najbardziej fałszywe frazy, bo za pulpitem stoi wściekły dyrygent, lekceważący na dodatek zapisy partytury.
Mroczne widmo przeszłości
Tych historycznych analogii znalazłabym znacznie więcej, n.p. przesterowanie w państwie liberalno-demokratycznej aksjologii na ideologię ludowładztwa (tak chce „suweren”), eksponowania zmitologizowanego nacjonalizmu i roli wodza (prezesa). W ochronę partyjnych imprez publicznych PiS angażowana jest policja państwowa, kierowana przez oddanego prezesowi M. Błaszczaka. Pod jego kierownictwem policja wykazuje wyjątkową wrażliwość na hasła i okrzyki obywateli (n.p. „Lech Wałęsa”), uczulona jest wyjątkowo na obecność w czasie manifestacji osób trzymających w rękach białe róże, wszak prezes nazwał je symbolem nienawiści ! Ci krnąbrni obywatele, pakowani są siłą (razem z różami) do policyjnych samochodów i wywożeni do komisariatów, gdzie muszą odpowiadać na proste pytania, n.p. dlaczego korzystają ze swych konstytucyjnych praw i swobód obywatelskich.
W technologię samozwańczych zmian wpisuje się ostatnio ogłoszony przez Błaszczaka „koniec komunizmu” w Polsce, co skojarzyło mi się z wydaniem przez kanclerza Hitlera w lipcu 1933 r. uroczystej enuncjacji ogłaszającej, że w Niemczech dokonała się wreszcie rewolucja narodowosocjalistyczna. Akt ten otrzymał nawet swoją nazwę – Machtübernahme (przejęcie władzy), w następstwie czego NSDAP uzyskała monopol na sprawowanie władzy państwowej. Odtąd partia i państwo stanowiły jedność. Przeciwników zastraszano, zmilitaryzowane tajne służby rosły w siłę, a terror dopełniał bezlitosne traktowanie ludzi gorszego sortu. Członkom NSDAP satysfakcję dawało to, że w końcu Niemcy po Traktacie Wersalskim „wstawali z kolan”, godność i należne miejsce przywrócił im Führer (wódz). Decydujący wkład w umacnianie narodowosocjalistycznej świadomości, zasilanej morderczym antysemityzmem wniósł aparat propagandowy III Rzeszy, czyli osławiona goebbelsowska propaganda, upowszechniająca mit wielkich Niemiec, prowadzonych do zwycięstw przez wodza o niemalże boskich cechach. Zawołanie „Gott mit uns” przyjmowane było w tych okolicznościach jako „oczywista oczywistość”.
Ta droga doprowadziła Niemcy do ludobójstwa, a Polskę do nieobliczalnych tragedii. Przyznam, że skóra mi cierpnie, gdy odświeżam sobie wiedzę historyczną o tamtych wydarzeniach, które sprawiły, że Europa spłynęła krwią. Ale, że dzisiaj…? Że w Polsce ktoś świadomie może sięgać po techniki sprawowania władzy z piekła rodem – tego przed 2015r nigdy nie brałam pod uwagę.
A jednak tak jest. Mamy dziś do czynienia w Polsce z sytuacją, opisywaną m.in. przez Timothy Snydera w niedawno wydanej książeczce p.t. „O tyranii”, w której wskazuje na powinność wiecznej czujności wobec potencjalnych niebezpieczeństw dla zachowania demokracji. Na ogół większość obywateli nie jest tych niebezpieczeństw świadoma. Snyder przypomina, że demokracja nie jest dana raz na zawsze i przytacza słowa T. Jeffersona, że „ceną wolności jest wieczna czujność” i dalej pisze, że w XX wieku ustroje demokratyczne często upadały, „gdy w wyniku połączenia wyborów z zamachem stanu do władzy dochodziła jedna partia. Korzystny rezultat wyborczy, wyznawana ideologia, lub obydwa te czynniki naraz mogły skłonić stronnictwo polityczne do zmiany systemu od wewnątrz.” Snyder też nawiązuje do doświadczenia nazizmu i przypomina, że utrwalenie nowego porządku nazistowskiego zajęło niecały rok! „Przed końcem 1933 roku Niemcy stały się państwem jednopartyjnym, w którym upokorzono wszystkie najważniejsze instytucje”.
We własnym świecie
Po wygranej w 2015 r. polska prawica doznała swoistego otumanienia nacjonalistycznym fundamentalizmem, władzą i łatwym dostępem do publicznych pieniędzy. Żyją we własnym świecie ideologicznym, nawet pluralizm polityczny rozumieją po swojemu i ograniczają go do rządzącej koalicji (Kaczyński, Gowin, Ziobro i kilku awanturników bez wyraźnego pochodzenia politycznego, tacy zawsze pójdą do tych, którzy dadzą więcej). Stają się coraz bardziej cyniczni, jak ta posłanka (niestety, dawniej PZPR), która krzyknęła „niech jadą” – to w dyskusji o proteście młodych lekarzy. Dziś zamykane są oddziały szpitalne, lub – z braku kadry lekarskiej – wręcz całe szpitale. To efekt stosunku elity PiS do strajku rezydentów, którzy nie chcieli płacić za nadmierne przepracowanie, czyli godzić się na wyzysk w czystej postaci, stosowany przez państwo. Nie chcieli płacić zdrowiem, lub życiem na stanowisku pracy. Gazety donoszą, że wkrótce ludzie nie będą mieli gdzie się leczyć, bo nie trzeba specjalnej bystrości umysłu, aby zauważyć, że PiS inwestuje pieniądze tylko tam, gdzie może liczyć w wyborach na głosy.
Rzecz w tym, że potencjalni obrońcy demokracji przez cały okres III RP przeważnie wskazywali jej wrogów nie tam, gdzie trzeba. Taką skłonność przejawiały zwłaszcza środowiska, które były związane przed 1989r z działalnością opozycyjną wobec PRL. Oni nieustannie powoływali się na mityczny „komunizm”, „postkomunizm” , „komunistów” jako wiecznego wroga. Zawsze czujni i gotowi do powtórnego „obalania komunizmu”, zawsze przypominający z zapałem swoje niegdysiejsze zasługi. Szkoda, że nie iluzje, jakie roztaczali przed klasą robotniczą w latach 80. Szkoda, że nie umieli rozpoznać przeciwnika demokracji w reakcyjnej większości kościoła hierarchicznego w Polsce: wręcz przeciwnie –widzieli w nim jej sojusznika! Byli głusi na odrastanie narodowo-katolickiej hydry, bo „komunizm” zagnieździł się jak jadowity robal w ich umysłach. Moim zdaniem, taką postawą legalizowali nurt narodowo-katolicki, który coraz odważniej podnosił swój butny łeb , a pobłogosławiony na Jasnej Górze celował w wolności i prawa obywatelskie.
Kilka dni temu w jednej z telewizji słuchałam dawnych bohaterów opozycji i szczerze wyznam – w połowie rozmowy odeszłam od telewizora. Zbigniew Janas (kiedyś technik z Ursusa), od lat kręci się wokół zwietrzałych racji i zachwytu nad własną odwagą w obalaniu komunizmu. Szkoda, że w tle jego wypowiedzi telewizja nie umieściła fotografii z porośniętych trawą ruin fabryki Ursus To też m.in. skutek tego „obalenia”. Podobnie Małgorzata Niezabitowska, rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego, autorka określenia „pierwszy niekomunistyczny rząd”. Z polityki odeszła szybko, ale zawsze gotowa jest sięgać po dawne uprzedzenia i resentymenty, choć mają się one nijak do obecnej sytuacji. Jak zatrzymać niszczycielski pochód PiS przez struktury państwa ? – na to oboje recepty nie mieli, ale gadali przez dobre 15 minut.
W poszukiwaniu definicji
Uczone głowy zastanawiają się dziś nad tym, jak należy zdefiniować ciąg wydarzeń i metod rządzenia, których jesteśmy świadkami. W podejmowanych dyskusjach padają takie określenia, jak „autorytaryzm”, lub „neoautorytaryzm” (Jerzy Wiatr, Krystyna Skarżyńska, Paweł Śpiewak), lub znane od kilkudziesięciu lat w zachodniej politologii pojęcie „tyranii większości” (Marcin Król), bądź też dalej idące określenie „państwo policyjne”(Karol Modzelewski). Najczęściej jednak pada hasło „dyktatura”, które elementami składowymi nie odbiega od wszystkich wymienionych tu nazw.
Dyktatorskie rządy PiS nie mogą nam przynieść dobrego zakończenia, pogłębiły się podziały społeczne, które będzie nam trudno zasypać, zwłaszcza, że trudno dziś wskazać po stronie opozycji kandydata na „ojca narodu”. Z badań CBOS wynika, że PiS po dwóch latach demontowania porządku ustrojowego RP utrzymuje wciąż wysokie poparcie społeczne. Czy oddają one prawdziwy „stan dusz” Polek i Polaków …? – nie wiem, bo n.p. wyniki badań sondażowych kłócą się z wynikami wyborów uzupełniających, przeprowadzonych ostatnio w trzech miejscach w Polsce lokalnej, w których kandydaci PiS sromotnie przegrali. Oznaczałoby to, że Polacy obserwują uważnie, co się wokół nas dzieje i nie boją się wyrażać swojej opinii poprzez kartkę wyborczą. Wygląda na to, że mamy do czynienia z rozjazdem nastrojów rzeczywistych w społeczeństwie z wynikami sondaży. Aby przekonać się, jak jest naprawdę musimy poczekać do wyborów samorządowych, one są bardzo ważne, ponieważ po raz pierwszy od 2015r ujawnią rzeczywisty rozkład sił politycznych w społeczeństwie.
Jednakże podzielony głęboko naród nie wykrzesze z siebie mocy, które wyprowadzą nas na drogę uzgodnienia choćby minimalnego obszaru dobra wspólnego, ponieważ prawica polska nie jest w stanie przezwyciężyć swoich historycznie ukształtowanych wad. Nadal posługuje się „gębą wypchaną frazesem, antysemicką, antyniemiecką, antyrosyjską, antyludzką”. Ważna, bo właśnie z patosem „wstaje z kolan” , co nie przeszkadza jej składać wiernopoddańczych hołdów przed chimerycznym dyktatorem, na którego życzenie łamany jest od dwóch lat porządek ustrojowy RP.
Kto za?
Na kogo może liczyć PiS? Niewątpliwie na ludzi o poglądach konserwatywnych, prawicowych, związanych z kościołem, który ma wielki wpływ na ich myślenie i postrzeganie rzeczywistości Są to przede wszystkim ludzie, zamieszkujący obszary wiejskie, a w szczególności w tej grupie kobiety. Czy wieś powtórzy pełne poparcie dla rządów J. Kaczyńskiego ? – na to pytanie trudno dziś odpowiedzieć, ponieważ do korzystających z unijnych dopłat bezpośrednich do hektara powoli dociera świadomość, że UE może zmienić swą politykę rolną poprzez uzależnienie wypłat od wielkości produkcji. A w tej konkurencji polscy rolnicy przegrają z producentami niemieckimi, czy francuskimi. I rząd sterowany z Nowogrodzkiej przez Kaczyńskiego nie znajdzie w takim przypadku argumentów, dlaczego nie był w stanie wynegocjować lepszych warunków dla polskich rolników.
Powszechnie nie ulega też wątpliwości, że stopień „wkurzenia” przywódców europejskich na politykę ekipy Kaczyńskiego może mieć wpływ na udział Polski w unijnym budżecie Droga do takiej sytuacji już została otwarta, mam tu na myśli uruchomienie wobec Polski procedury art. 7 Traktatu o UE. Posunięcie to nazywane jest „opcją atomową”, ponieważ jednym z jej skutków może być nałożenie na nasz kraj sankcji w różnej postaci ( kara pieniężna, korekta finansowa, wstrzymanie wypłat z budżetu unijnego). Zdaniem ekspertów, sankcje uderzą w „przeciętnych Kowalskich”, czyli we wspominanych rolników, przedsiębiorców, naukowców i wszystkich tych, którzy są beneficjentami programów europejskich. Sądzę, że przeciwnicy polityki obecnego rządu powinny taki rozwój wydarzeń uświadamiać sobie i ludziom na wszelki możliwy sposób.
Niewątpliwie, PiS może liczyć na beneficjentów programu 500+, uznawanego jako przykład „lewicowej” polityki socjalnej. I tu mam z tym pewien problem: moim zdaniem, opatrywanie tego programu mianem lewicowości jest głęboko nietrafione, ponieważ 500+ w połączeniu z autorytaryzmem rządzenia daje nam zupełnie inny, ideologiczny obraz tej decyzji, umacniającej patriarchalny model rodziny. Jakiś czas temu dokładnie przestudiowałam sytuację kobiet w Austrii w latach 30. i 40. (w okresie austrofaszyzmu i narodowego socjalizmu). I dla mnie nie ulega wątpliwości, że połączenie prawicowej polityki socjalnej i autorytaryzmu grozi zawsze wypchnięciem kobiet z życia publicznego i ograniczaniem ich praw, a to na pewno trudno byłoby zaliczyć do lewicowej polityki społecznej . Dodam jeszcze taki szczegół: pod rządami faszystów w Austrii, policyjnie kontrolowano używanie środków antykoncepcyjnych (kłania się „nasza” klauzula sumienia, zaakceptowana przez TK) oraz środków spędzających płód, zaś przerwanie ciąży groziło karą śmierci. Kobiety miały rodzić zdrowe i czyste rasowo dzieci! Uff…
Nie tylko kwestia terminologii
Proszę więc uważać z tymi pomysłami „lewicowymi” rządów PiS, zwłaszcza, że z drugiej strony uruchomienie programu 500+ sprawiło, iż w badaniach CBOS praca jest wartością, która wśród Polaków najbardziej dziś traci na znaczeniu. Upada w Polsce etos pracy, ponieważ poziom życia nie zawsze zależy dziś od pracy zarobkowej, z lewicowego punktu widzenia nie jest to dobry sygnał. A co z późniejszym zaopatrzeniem emerytalnym osób, które dziś rezygnują z aktywności zawodowej..? Nie zauważyłam, aby rząd uświadamiał im związek formalnego zatrudnienia z jakością życia na starość. Ci którzy zadają sobie pytanie o przyszłe emerytury liczą na to, że „może jakoś się ułoży”. A jak nie? W każdym razie od czasu realizacji programu 500+ liczba biernych zawodowo tylko w 2016r zwiększyła się o ponad 150 tys. osób (ostatecznych danych za rok 2017 jeszcze nie ma).
Jakiś czas temu prasę obiegła informacja, że jest na Mazowszu wieś Potworów, w której wszystkie dzieci korzystają z 500+, chociaż wieść gminna niesie, że ich ojcowie zarabiają całkiem sporo w szarej strefie na uprawie papryki, a niektórzy pracują za granicą. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. O większych dochodach, niż deklarują świadczą ich wydatki i widoczny gołym okiem stan posiadania. Tacy bogaci biedacy. Podobno informacje te zaniepokoiły minister Rafalską. Nie mamy jednak dotąd wiedzy, jakimi metodami zamierza ona zmniejszyć zakres pospolitego cwaniactwa, wspomaganego często nieprzemyślaną wspaniałomyślnością rządu.
Armia niezadowolonych
Przygląda się temu wszystkiemu polski prekariat, na którego wsparcie PiS raczej liczyć nie może. Do prekariatu należy zaliczyć przede wszystkim inteligencję, pracującą w sferze usług publicznych. Jej dochody są dziś często niższe, niż ludzi żyjących z zasiłków. Do tej grupy zaliczam również nauczycieli, w tym również akademickich, rezydentów i pielęgniarki, fizykoterapeutów w służbie zdrowia, urzędników, pracowników socjalnych, pracowników kultury, policjantów, a nawet młodych prawników, których w czasie aplikacji obowiązują limity wynagrodzeń, przy czym opłata za nią sięga miesięcznie 1000 zł. To wcale niemała armia niezadowolonych, trudno ich będzie zastraszyć. Poza tym lęk –na szczęście – nie jest powszechną cechą Polaków, w większych miastach ludzie nie oglądają się na partie polityczne, organizują się według inaczej formułowanych interesów, niż partyjne. I w tym jest duża nadzieja na to, że mocą społecznej aktywności uda się wzmocnić ruch obywatelskiego oporu wobec polityki PiS.
Droga do upadku
Tak się składa, że jestem świeżo po lekturze przedwojennej książki Karola Zbyszewskiego (1904 – 1990) p.t. „Niemcewicz od przodu i tyłu”, wydanej po raz drugi w 2013 r. Przedmowę do niej napisał przed wojną Stanisław Mackiewicz, który nazwał ją „strasznym i zawziętym paszkwilem na ostatniego króla Polski i Wielkiego Księcia Litwy”. Według podanej informacji, miała to być praca doktorska, której nie przyjął w 1939 r. Uniwersytet Warszawski. Jeśli w takiej formie została przedłożona, to nie dziwię się, bo książka nie spełnia standardów pracy naukowej, ale na pewno jest pamfletem, napisanym językiem potocznym, nie oszczędzającym przy tym równie potocznego życia arystokracji polskiej ( a tym samym elity politycznej), która z zaangażowaniem ufundowała nam mroczne czasy odosobnienia i rozbiorów. I jedno jest pewne: każdego dnia dawała dowód na to, że umiała dbać przede wszystkim o własne interesy, ale na pewno nie o Rzeczpospolitą.
Zbyszewski był z wykształcenia historykiem, a w czasie II wojny światowej żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po rozformowaniu do Polski nie wrócił, żył i pracował w Londynie, gdzie zmarł w 1990r.
Książka kipi od tyluż pikantnych, co gorszących szczegółów życia politycznego, od opisów zachłanności i sprzedajnych obyczajów elity, która nigdy na trzeźwo nie podejmowała decyzji na sejmie, jadła i piła na umór, łasa na stanowiska i chciwa na dobra wszelkie, pieniędzy, drogich kamieni i złota nie wyłączając. Dostojnicy duchowni w niczym się nie różnili od tych świeckich, wszak łączyły ich ścisłe więzy rodzinne, nazwiska, takie same obyczaje (rozwiązły styl życia) i nade wszystko – interesy. W razie co, jechali na wyprzódki do mateczki Katarzyny i skarżyli się na niesprawiedliwe rządy w Rzeczpospolitej, lejąc przy tym rozpaczliwe łzy nad jej losem… Nigdy też nie wracali od carycy bez odpowiedniej nagrody za swój bolesny patriotyzm i wrażliwość, bo ich miłość do Ojczyzny (a przecież uczucie to cenne) musiała zostać godziwie wynagrodzona!
Trzeba przyznać, że Zbyszewski prezentuje w swej książce pazur historyka – naczytał się prawdopodobnie pamiętników, nagromadził drobnych, acz pożytecznych przekazów i tym uzbieranym kolorytem wywołuje u czytelnika efekt absolutnego zbrzydzenia historią ostatnich lat I Rzeczpospolitej. Książka nie bawi, lecz przeraża bezmiernym egoizmem i ślepotą ówczesnych elit. I nawet, jeśli Zbyszewski przerysował cechy i paskudne skłonności głównych postaci ówczesnych wydarzeń, nie ulega wątpliwości, że skutkiem ich obecności na szczytach władzy był upadek Rzeczpospolitej ze wszystkimi tragicznymi dla Polaków konsekwencjami.
Czy było nas wtedy stać na inną elitę..? Było! Przecież próby ratunku Polski czynione były z niezwykłym oddaniem ze strony przedstawicieli polskiego Oświecenia, a – mimo ich starań – o naszych losach przesądziły ciemnota i sprzedajność tych, którzy w I Rzeczpospolitej mieli wszystko, czyli przywileje, dobra doczesne, błogosławieństwo kościoła i władzę. Wszystko, czyli za mało.
Przypomnę, że konwencja rozbiorowa została zawarta 3 stycznia 1795 r., po czym Polska na długie lata zniknęła z mapy Europy.