,,Jak on może rządzić krajem, skoro nie radzi sobie z własnym profilem na Twitterze? Jak może mieć dostęp do kodów wystrzelenia rakiet jądrowych, skoro trudności sprawia mu napisanie 140 znaków tekstu?’’
Słowa byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy miały jasno pokazać, że człowiek, który śpi na forsie, ma swoją sieć hoteli, je złotymi sztućcami, nie potrafi wynająć profesjonalistów, którzy zarządzaliby jego profilem w mediach społecznościowych, które – w ostatnim czasie – stały się bardzo ważnym narzędziem marketingowym, zwłaszcza w polityce. Mowa oczywiście o Donaldzie Trumpie i jego kontrowersyjnych wpisach z czasów kampanii prezydenckiej, w której jego główną oponentką była Hillary Clinton i pod adresem której padało najwięcej wątpliwych haseł. Jak już wspomniałem, media społecznościowe stały się istotnym marketingowym instrumentem, dzięki któremu możemy dotrzeć do określonej grupy odbiorców, w tym do tej, na której nam najbardziej zależy. Wystarczy tylko dobrze zaplanować kampanię i określić priorytety. W niniejszym tekście skupimy się na marketingu politycznym, gdzie media społecznościowe – używając wcześniej rozpoczętej terminologii muzycznej – odgrywają pierwsze skrzypce. Obserwując polskie „podwórko”, śmiało można stwierdzić, że polscy parlamentarzyści posiadają skrzypce, jednak brakuje im głównego narzędzia, a mianowicie smyczka. Bez niego można jedynie dostojnie wyglądać, ale interakcji z potencjalnymi wyborcami zdecydowanie zabraknie. Z mojego doświadczenia jasno wynika, że polityk, który zdecyduje się na wymianę zdań, czy chociażby odpisanie prostego ,,pozdrawiam’’, zyska większą sympatię, od kogoś, kto tylko zamieści suchą informację na swoim „wallu”. Musimy zdawać sobie również sprawę z tego, że bardzo często polityczne profile w socialach są prowadzone przez specjalnie zatrudniony do tego sztab. Jeżeli dany sztab ma trochę oleju w głowie, to zamieści informację, że wpis został opublikowany przez tzw. redakcję, jeżeli nie – to nie dziwmy się, że później wychodzą różnego typu „kwiatki”, a kontrowersyjne posty są – najzwyczajniej w świecie – usuwane. Jednak to tylko jeden z przykładów, jako drugi można wskazać zbyt emocjonalne i nieprzemyślane wpisy polityków, którzy zdecydowali się samodzielnie prowadzić własny profil. Obydwa przypadki działają na niekorzyść danej persony, gdyż – jak to się zwykło mówić – w sieci nic nie ginie. Politycy w Polsce bardzo polubili ‚’ćwierkać’’ i używają w głównej mierze Twittera, na którym można zamieścić jedynie sto czterdzieści znaków. Jest to pewnego rodzaju ograniczenie, choć wybrańcy narodu nauczyli się to skutecznie omijać i nie ograniczają się wyłącznie do maksymalnej liczby znaków. Sposobem na to stało się publikowanie kilku wpisów w niemalże jednakowym czasie. I tutaj już ograniczenia nie ma. Trzeba przyznać, że jest to sprytne rozwiązanie. Gorzej z treścią, która pozostawia wiele do życzenia. Polityk bez mediów społecznościowych to polityk, który nie idzie z duchem czasu, nie jest nowoczesny, brakuje mu kreatywności. Wiem, że teraz poważnie zastanawiacie się Państwo nad tym, co przed chwilą napisałem. Przecież mamy tylu szarych polityków, których teoretycznie nawet media społecznościowe nie ożywią. To jest jednak myślenie błędne. Bardzo często bowiem bywa tak, że niekompetentny polityk, posiadający niewielką wiedzę, wybroni się dzięki profilowi założonemu na Facebooku, Twitterze, czy chociażby Instagramie. Wystarczy wynająć do tego kompetentnego spin doctora, który już o wszystko zadba. Żyjemy w czasach, w których wyborczy sukces zależy od wysokiego miejsca na liście, albo – co najciekawsze – ponadprzeciętnego profilu w mediach społecznościowych właśnie. Im więcej „lajków”, tym więcej głosów w wyborach. Proszę jednak zwrócić uwagę, że nie zawsze tak jest. Liderem w tym obszarze jest Janusz Korwin – Mikke, który jest najpopularniejszym polskim politykiem w sieci, ma ponad 780 tyś polubień, a mimo wszystko, rzadko kiedy osiąga wyborczy sukces. Drugą stroną medalu jest to, na czym komu zależy – czy na wyborczym sukcesie, czy na rozgłosie? To – wbrew pozorom – nie jest gra o sumie zerowej, gdzie jeden wygrywa wszystko, a drugi zostaje z niczym. Polscy politycy nie są jeszcze tak bardzo obeznani z mediami społecznościowymi, jak Ci znad Oceanu. Tam niekiedy stosuje się tzw. boty, które pełnią funkcję sztucznych użytkowników odpowiadających na treści zamieszczone przez danego polityka. Są w stanie wykreować rzeczywistość i wejść w podświadomość prawdziwych użytkowników danego medium. Media społecznościowe to tylko jedno z odnóży marketingu politycznego, aczkolwiek bardzo umięśnione i potężne. Należy je traktować poważnie. W przeciwnym razie, doznamy politycznej śmierci! W niniejszym tekście użyłem sporo skrótów myślowych, jednak zrobiłem to celowo, ponieważ media społecznościowe tym się właśnie charakteryzują.