7 listopada 2024

loader

Postrącani z piedestałów

fot. Wikicommons

– Przodownictwo pracy było w PRL sposobem zarządzania państwem i ludźmi. W tym chromym, kalekim paradygmacie ekonomicznym było to jedyne rozwiązanie, żeby coś polepszyć – mówi w rozmowie z Anną Kondek-Dyoniziak Andrzej Janikowski autor książki “Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL”.

Co pana skłoniło do zajęcia się tematem przodowników pracy?

Chyba przede wszystkim fakt, że nie jest to temat nadmiernie spenetrowany przez historyków, a moim zdaniem – interesujący. Przodownictwo obejmowało cały PRL, choć jego najciekawsza część przypadała na lata 1947-56, czyli bardzo trudny okres stalinizmu w Polsce. Przodownicy byli wtedy na świeczniku, eksponowani i ważni, a teraz nikt o nich nie pamięta. I chciałem się dowiedzieć dlaczego.

Czym było samo przodownictwo?

Moim zdaniem pewnym sposobem zarządzania państwem i ludźmi. To brzmi górnolotnie, ale patrząc obiektywnie, to tak naprawdę był ruch ekonomiczno-polityczno-społeczny. Oceniam go tak, ponieważ pewien paradygmat ekonomiczny, wypływający z decyzji politycznych, wpływał na prawie całe ówczesne społeczeństwo. Po wojnie ZSRR narzucił Polsce gospodarkę centralnie planowaną. Kiedy zabrakło mechanizmów kapitalizmu, w zasadzie nie było innej możliwości, aby zwiększyć produkcję, jak tylko przekraczając normy. Współzawodnictwo było też jedyną szansą poprawy warunków życia dla pracowników. W tym chromym, kalekim paradygmacie ekonomicznym było to jedyne rozwiązanie, żeby coś polepszyć. Moim zdaniem nie było też jednego przodownictwa. Inaczej wyglądało przodownictwo węglowe na Śląsku, inaczej np. w budownictwie. Chodziło w nich o inne rzeczy. W tym pierwszym ideą było zwiększenie wydobycia węgla, który stanowił wówczas podstawę gospodarki, a zarazem był w zasadzie jedynym naszym hitem eksportowym. Zaś w przemyśle budowlanym chodziło w dużej części o odbudowę Warszawy, co czyniono w większości z wykorzystaniem tzw. cegły rozbiórkowej, która pochodziła ze zniszczonych lub uszkodzonych budynków, także z innych miast. Inaczej też wyglądało przodownictwo w handlu czy np. służbach mundurowych.

Kim byli ludzie, którzy angażowali się w przodownictwo?

Przodowników można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to ludzie z reguły nieco starsi, z doświadczeniami przedwojennymi i wojennymi, raczej nienajlepszymi, którzy często musieli wyjechać z Polski z powodu biedy, czyli za pracą. I kiedy wracali po wojnie, także z bagażem umiejętności, zaczynali bić rekordy. Była też grupa osób młodych, które nie mogły rozwinąć skrzydeł przed wojną. I kiedy przodownictwo się zdynamizowało po 1947 r. było dla nich szansą na stałą pracę, lepsze pieniądze i uznanie. Co więcej, ci najlepsi mogli liczyć na zainteresowanie prasy lub kroniki filmowej, czy odznaczenia, o czym przed wojną nie mogli nawet marzyć. Suma tych faktów powodowała, że przodownictwo przez pewien czas dawało im lepsze życie, dlatego do niego przystępowali, choć z reguły było to okupione naprawdę ciężką pracą. Jednak niektórym dało prawdziwą sławę, czego przykładem był górnik Wincenty Pstrowski, którego podobizna widniała na odznace przodownika pracy. On był naprawdę znany, stał się synonimem przodownika, jego imię nosił statek towarowy, ulice, szkoły. Najlepsi przodownicy mogli liczyć na sławę, niezłe pieniądze, samochody, czasem domy, coraz lepsze stanowiska, byli obecni w mediach, stanowili rodzaj ówczesnych celebrytów.

Jak pan sądzi, czy oni rzeczywiście wierzyli w tę ideę?

Moim zdaniem – a przeczytałem wiele dokumentów IPN, gazet i wspomnień z epoki – oni faktycznie wierzyli w tamtą Polskę, w „lepsze socjalistyczne jutro”. Uważali, że podejmując wyścig pracy mogą zrobić coś lepszego, sprawić, że kraj i jego gospodarka zostaną szybciej odbudowane. Wielu pisało też później we wspomnieniach, jak ogromne wrażenie robił i jak motywował ich widok zniszczonej Warszawy. Ale ważny także był oczywiście czynnik finansowy – pieniądze, dobra materialne, awanse.

A jak przodownicy byli postrzegani społecznie i przez kolegów po fachu?

Początkowo wprowadzane przez władze normy nie były bardzo wysokie. Trzeba jednak pamiętać, że efektywna praca np. górników dołowych wymagała wiedzy i doświadczenia, a górnictwo – relatywnie dobrze wówczas opłacane – przyciągało wielu ludzi niewykwalifikowanych. Dla nich właśnie, a także dla nieco słabszych górników podwyższanie norm stanowiło problem niemal egzystencjalny. Zmuszało do cięższej pracy za – de facto – mniejsze wynagrodzenie. W pewnym momencie normy były tak wysokie, że mogły się wiązać z bardzo poważnym uszczupleniem wypłaty dla tych robotników, którzy nie byli w stanie ich wykonać. I to „śrubowanie norm”, do którego przyczyniali się najlepsi przodownicy, było kamieniem niezgody między nimi a zwykłymi pracownikami. Często dochodziło do konfliktów, bardzo poważnych, czasami nawet do zabójstw. Przodownicy byli bardzo nielubiani przez tzw. zwykłych ludzi, a nawet uznawani za wrogów, otrzymywali anonimy z groźbami śmierci, rzucano w nich kamieniami, wybijano szyby w oknach, czasem chodzili do pracy w towarzystwie milicjantów. Czuli tę niechęć i bali się, co też stanowiło jakiś przyczynek do tego, że przodownictwo tak osłabło po 1956 r. Potencjalni przodownicy zdali sobie sprawę, że zyskają może poparcie władzy, ale nie sympatię ludzi. Po 1956 r., kiedy nastąpiły jednak pewne zmiany, przodownictwo przestawiono na zupełnie inne tory. Sporadycznie wspominało się o sławnych przodownikach, trochę częściej o przodujących brygadach, czy zakładach. Spowolnienie współzawodnictwa bardzo pozytywnie wpłynęło na polepszenie bezpieczeństwa pracy w kopalniach. Z roku na rok o przodownikach było coraz ciszej, systematycznie malał ich wpływ na gospodarkę. W 1982 r. zniesiono odznaki przodownika pracy. Idea zmarła, niedługo potem o przodownikach zapomnieli ludzie.

Czy przodownictwo pracy miało więc tak naprawdę jakiś sens?

Chyba tylko w latach 40., kiedy Polska była bardzo zniszczona po wojnie i brakowało w zasadzie wszystkiego. Polacy z wielkim entuzjazmem ruszyli do odbudowy kraju. Być może właśnie wtedy, ale przez bardzo krótki czas, współzawodnictwo pracy miało jakąś rację bytu. Ale kiedy komuniści zaczęli bezwzględnie podwyższać normy i zamieniać pracę w zasadzie w koszmar, wtedy straciło sens. Pamiętajmy też, że ruch współzawodnictwa pracy był nierozerwalnie związany z socjalizmem, jego paradygmatami i planowaniem centralnym, czyli pracą pod założenia wymyślane przez kogoś z komitetu partii. Moja książka ma wielu bohaterów, a najważniejszym z nich jest sam czas. Chciałbym, by młode pokolenie zobaczyło jak się żyło i pracowało w tamtym okresie. Dzisiaj często mówi się o wyścigu szczurów, na który wiele osób narzeka. Chciałbym, żeby pracownicy korporacji, siedzący w wygodnych fotelach, wyposażeni w nowoczesne komputery, poczytali jak się pracowało w latach 40., kiedy odbiornik radiowy był luksusem. Żeby spojrzeli na Polskę powojenną z troszkę innej perspektywy – człowieka bardzo ciężko wówczas pracującego.

akd/pap

Redakcja

Poprzedni

Gospodarka 48 godzin

Następny

Detalistom przyrosło