Zakupy, prezenty, choinki, bieganina, oczekiwanie niespodzianki. A mimo to, co krok w tę niecodzienną atmosfereę wkradał się cień melancholii.
1. Na pozór to ryzykowne: na scenie Przodownik warszawski Teatr Dramatyczny tuż przed świętami dał premierę spektaklu „Smutek i melancholia”. Pod prąd radości świętowania. To alegoryczna opowieść o wyczerpaniu, o wypaleniu, o gaśnięciu życiowej energii, jaka stała się udziałem George’a, żółwia słoniowego, ostatniego przedstawiciela swojego gatunku, który żyje od niepamiętnych czasów (milionów lat) i nudzi się przejmująco.
Wszystko już przeżył, wciąż ponawiając poszukiwania szczęścia i wciąż, zawiedziony, dochodził do wniosku, że już nic go nie czeka. Teraz czeka tylko na śmierć, która nie nadchodzi: „Bardzo chciałbym umrzeć. W tej piaszczystej niecce, w której się urodziłem. Z widokiem na morze. Bardzo spokojnie i o zachodzie słońca”. Ale to niemożliwe. Pozostaje więc nuda. I od czasu do czasu blady uśmiech albo jego cień, który błąka się na twarzy George’a z pewną łagodnością, przeżywającego swoje wyczerpanie.
Razem z George’em nudzi się publiczność. Ale to nie jest „genialna nuda” Becketta, jak pisał Jan Kott o jego sztuce „Czekając na Godota”. To nuda w stanie czystym. W spektaklu pojawiają się nużące pauzy nie tylko na gotowanie, bo akcja wciąż zamiera, zacina się, długimi minutami ciągnie się odtwarzanie płyty z nagraniami Anny German, czas tutaj ma swoją wagę, doskwiera. Tak ma widocznie być – widz powinien odczuć brzemię czasu, które tak ciąży George’owi. Wytrącony z trajektorii życia, zwykle toczącego się w przyspieszonym tempie, nagle doznaje efektu spowolnienia niczym w klauzorowym klasztorze. Siedzi na krześle, patrzy na drzemiącego George’a, na czuwającego Doka, który niespiesznie wszystkiego dogląda, słucha skrzypiącej płyty gramofonowej i czuje ciężar każdej minuty. Oto prawdziwe życie. Płynie jak powolnie kapiące krople z niedokręconego kranu.
Rozmaicie można czytać tę przypowieść, w której u boku znużonego George’a (Zdzisław Wardejn) pojawia się pełen energii Narrator i Dok(tor) w jednej osobie (Waldemar Barwiński). Dok sprawuje najwyraźniej opiekę nad George’m – gotuje mu zupę, parzy herbatę, okrywa kocem, pilnuje, aby się nie zawieruszył, zachęca do życia, ale i okazuje bezradność terapeuty. Można figurę George’a czytać jako metaforę depresji, która dopada człowieka nie wiadomo dlaczego i skąd, a więzi w swoich kleszczach bez wyraźnego celu i powodu. Paraliżuje wolę, przepełnia smutkiem, odbiera radość życia. To podobno problem 150 milionów ludzi na świecie, czyli mniej więc 2-3 procent populacji. To oznacza, że w Polsce mniej więcej pół miliona, jeśli przyjąć średnią światową za normę.
Można jednak czytać figurę żółwia słoniowego jako alegorię człowieka w ogólności, czyli esencję doświadczeń ludzkości, która w dobie ponowoczesnej czuje się jak w pułapce. Wszystko niby ma za sobą, ale jednocześnie trwa w jakiejś martwocie, otępiała balastem doznań. Może to i banał, ale sztuka Bonna Parka daje do myślenia, choć daleko jej do doskonałości Becketta, który opowiedział już tę historię, tyle że mocniej i dosadniej w „Czekając na Godota” i „Końcówce”.
Autor dramatu jest człowiekiem bardzo młodym – to zaskakujące, bo tematyka sugeruje raczej autora bardziej doświadczonego. Depresja jednak może dopaść każdego, niekoniecznie kogoś z dużym bagażem przeżyć. Bonn Park (ur. 1987), niemiecki dramatopisarz i reżyser, nie był jeszcze w Polsce wystawiany, ale ma za sobą wiele wyróżnień na niemieckich scenach. Zanim „Smutek i melancholia” trafiły na scenę Przodownika odbyło się w Teatrze Dramatycznym publiczne czytanie tego dramatu, zgodnie z rytmem laboratoryjnej pracy nad tekstem.
2. Spotkania koleżeńskie, te po latach, bywają ryzykowne. Nieuchronnie stają się lustrem upływu czasu – zawsze kogoś brakuje, ktoś się posunął, ktoś inny choruje. Toteż w melancholijny nastrój wprowadziło mnie doroczne spotkanie koleżeńskie byłych dziennikarzy „Trybuny Ludu”. Spotkania te odbywają się już od dwudziestu lat i, jak łatwo to sobie wyobrazić, co roku gromadzą mniejsze grono uczestników. Nie jesteśmy żółwiami słoniowymi, wciąż nas ubywa. Od lat spiritus movens tych dorocznych spotkań zwoływanych w rocznicę powstania „Trybuny Ludu” (16 grudnia 1948) był Włodek Pajdziński. Kiedy gazeta wyszła po raz pierwszy, miałem mniej więcej roczek, niewiele więc pamiętam. Teraz mogę oglądać kserokopie pierwszej strony pierwszego wydania gazety, którą na pamiątkę otrzymał każdy z uczestników jubileuszowego spotkania.
Więcej na pewno pamiętał Włodek Pajdziński, który trafił do „Trybuny” na początku lat 50. Kiedy ktoś pomyślał, aby nas raz do roku zwoływać na wspominki, wtedy każdego roku, wczesną jesienią dzwonił Włodek, aby przypomnieć o zbliżającym się spotkaniu. Potem telefony ponawiał, aby raz jeszcze przypomnieć, zabiegał o obecność możliwie najszerszego grona kolegów, upewniał się, czy przyjdą. Dzwonił też w innych sprawach. Czasem jak posłaniec Charona, zawiadamiając o czyjejś śmierci. Niekiedy z życzeniami imieninowymi, mimo że to nie był dzień imienin – po prostu chciał pogadać. Czasem polecał jakąś promocję książki, sam chętnie wybierał się na takie i inne imprezy, gdzie mógł spotkać dawnych kolegów. Od czasu przejścia na emeryturę, a całe niemal zawodowe życie spędził w „Trybunie”, lgnął do ludzi i próbował ich ze sobą łączyć. Ale w tym roku nie zadzwonił. Odszedł na zawsze.
Jego duch na chwilę ożył we wspomnieniu Daniela Lulińskiego. Nie była to żadna mowa pożegnalna. Raczej kilka anegdot, przywołujących postać tego nad wyraz skromnego pracownika prasy, który poza oddaniem sprawom redakcyjnym wyżywał się jako społecznik-związkowiec. Kiedy Luliński wrócił z placówki za granicą i nie zdążył się nawet ogarnąć po powrocie, Włodek już się u niego pojawił i wyłożył sprawę wprost: „Jeszcze nigdy redaktor działu zagranicznego nie był szefem rady zakładowej. Pora na ciebie”. Nie było przebacz, choć wiadomo, że to kłopot. Potwierdziło się podczas Dnia Kobiet. Tradycyjny goździk dla koleżanek i do tego para rajstop, które zdobył znanymi sobie sposobami Włodek. Miało być demokratycznie, wszystkie koleżanki powinny być obdarowane, zaordynował Włodek. Ale jak tu pójść z goździkiem i rajstopami do Alicji Solskiej, koleżanki z działu ekonomicznego, żony premiera Jaroszewicza. Luliński stanowczo odmówił, zwłaszcza że trwały subtelne zabiegi w sprawie wydłużenia urlopów dla dziennikarzy narażonych na utratę zdrowia trybem i napięciem nerwowym w pracy. Gierek był za, ale Jaroszewicz się opierał. Można było spróbować nadwątlić jego opór dzięki wsparciu red. Solskiej. Ale rajstopy, obawiał się Luliński, mogły tę misterną intrygę udaremnić. W sukurs przyszedł mu Karol Małcużyński, który dzięki swemu urokowi osobistemu zdobył na mieście różę. We trzech poszli do Alicji Solskiej z życzeniami. Na jej biurku stał już goździk, ale róża zrobiła swoje. Jaroszewicz zgodził się na dłuższe urlopy.
3. Trudno uciec od melancholii, gdy myślę o jednym z pierwszych zleceń, jakie przyjąłem po nawiązaniu współpracy z „Trybuną”. To już nie była „Trybuna Ludu”, organ partyjny, ale lewicowa gazeta bez organizacyjnego stempla. Umówiłem się na wywiad z Gustawem Holoubkiem, wówczas już dyrektorem Ateneum – nigdy wcześniej nie miałem okazji z nim rozmawiać. Przyszedłem przed czasem, usiadłem cichutko pod gabinetem. Po chwili drzwi się uchyliły: Pan z prasy? Tak, jesteśmy umówieni na wywiad, odpowiadam. Z jakiej gazety?, pyta, choć dobrze wiedział z jakiej. Z „Trybuny”. Z „Trybuny Ludu?!” – zapytał z aktorskim naciskiem. Z „Trybuny”, odpowiadam, „Ludu” już nie ma”. Jest lud czy go nie ma, o teatrze zawsze możemy porozmawiać. Zapraszam do gabinetu.
Byłem tak przejęty, że zapomniałem włączyć dyktafon. Odkryłem to dopiero w domu, ale nikomu się nie przyznałem. „Spisałem” wywiad z głowy. Gustaw Holoubek zaakceptował tekst bez zmian. Potem spotykaliśmy się i rozmawialiśmy wiele razy.
Najbardziej lubiłem spotkania po premierach w Ateneum. Holoubek zawsze zabierał na nich głos, celnie recenzując obejrzane przedstawienie. Zaczynał swoje wystąpienie kokieteryjnie od słów: „Ja się wprawdzie nie znam na teatrze, ale…”. Należało protestować, wtedy kontynuował.
Zapamiętałem taką sytuację po premierze „Czaszki z Connemary” Martina McDonagha w reżyserii Kazimierza Kutza z zachwycającą rolą Jana Kociniaka. Grono było zacne, atmosfera świąteczna – udana premiera w teatrze to zawsze święto.
– Irlandczycy piszą ciekawe sztuki, to interesująca literatura. Ostatnio – skomentował melancholijnie Gustaw Holoubek.
Janusz Głowacki na to: Od czasów Joyce’a.
Holoubek bez zwłoki pospieszył z ripostą: No, właśnie. Od niedawna.