8 listopada 2024

loader

Poznaniacy w Sokołowie

Grupa „poznaniaków” w Korczewie (wtedy należącym do pow. sokołowskiego); lata II wojny. Zdjęcie ze zbiorów Wacława Kruszewskiego.

Artykuł o losach Poznaniaków deportowanych czasie okupacji do Sokołowa Podlaskiego spotkał się z dużym zainteresowaniem naszych czytelników, którzy podzielili się z nami swoimi wspomnieniami.

Na przykład pan Janusz Czarnocki pamięta przedstawienia teatralne organizowane dla dzieci w mieszkaniu przesiedleńców mieszczącego się na rogu ulic Pięknej i Kupientyńskiej. Pamięta także, że ojciec zawsze prowadzał go do strzyżenia na ulicę Kilińskiego, gdzie deportowany z Poznania pan Papajewski pracował w salonie fryzjerskim Dzieciątka. Rodzice Janka Czarnockiego, dopóki żyli, jeszcze wiele lat po wojnie utrzymywali kontakty z rodziną Papajewskich. W budynku szkoły na ulicy Polnej długo po wyzwoleniu, pracował na stanowisku woźnego również pan Kowalczyk, zanim powrócił do swojej Gośliny Murowanej, gdzie prowadził potem ciastkarnię. Warto też przypomnieć mało znane losy pana Betańskiego, który w czasie swojego pobytu w Sokołowie prowadził skup skór surowych, a Rosjanie w latach czterdziestych nie dowieźli go na Sybir, gdyż zmarł w transporcie. Inna poznanianka, pani Maryla Hałaszkiewicz przez całe 5 lat żyła wśród nas – mieszkała przy ulicy Ogrodowej. Z wywiadów, wspomnień i rozmów ze starszymi mieszkańcami miasta wynika, że w tak ciężkich, okupacyjnych czasach, Sokołowianie zdali swój egzamin z człowieczeństwa na medal. Przyjmowali pod swój dach całe rodziny przesiedleńców i dzielili się z nimi tym, co mieli w tak trudnych, wojennych czasach. Dlatego też nie mogę zrozumieć postaw ludzi wzniecających strach przed uciekinierami z państw objętych wojnami. Sokołowianie nie boją się ani pierwotniaków ani terrorystów i deklarują, że tak jak kiedyś w czasie zawieruchy wojennej ich rodzice, przyjmą każdego człowieka potrzebującego pomocy. Taki jest nasz kodeks moralny kształtowany przez wieki i nikt nie jest w stanie go zmienić. Warto jednak te chwalebne postawy etyczne przypominać następnym pokoleniom i dlatego prosimy naszych czytelników o zachowanie w pamięci informacji o pobycie w Sokołowie deportowanych mieszkańców Wielkopolski. Także historyków prosimy o podjęcie badań a siedleckie uczelnie o inspirację do tematów prac magisterskich dla swoich studentów. Nie może być tak, by młodzi mieszkańcy Siedlec, Węgrowa i Sokołowa czerpali swoją wiedzę na temat życia w czasach okupacji tylko z pamiętników kapitana Hofenfelda, chociaż był to dobry Niemiec.

Dziś dostałem odpowiedź na wysłany wcześniej do Gośliny Murowanej tekst mojego artykułu. Kustosz Izby Regionalnej w Goślinie Murowanej, pan Marian Pflanz przysłał mi kopie wydań lokalnej gazety. Zamieszczono w niej wspomnienia pana Władysława Prussa z przed 60 lat, z czasów II wojny światowej, z pierwszych dni pobytu jego rodziny w Sokołowie w grudniu 1939 roku. W artykule znalazły się także wspólne zdjęcia z sokołowskimi rodzinami Szulców, Langowskich i Bałkowców, które przyjęły pod swój dach poznaniaków. Jest też zdjęcie drewnianego kościoła św. Rocha, w którym pan Pruss, dzięki życzliwości i protekcji Aleksandra Langowskiego u proboszcza parafii, pełnił funkcję organisty. Niestety nie da się na tych skanach rozpoznać Sokołowiaków, ale warto poszukać oryginalnych egzemplarzy gazety w redakcji lub w Izbie Regionalnej w Goślinie Murowanej. Od samych zdjęć jednak ważniejsze są spisane i opublikowane tam wspomnienia, które przytaczam tu w całości uznając, że najtrafniej oddają godne pochwały postawy mieszkańców Sokołowa wobec ludzi potrzebujących pomocy. 

C:\Users\magda\Desktop\Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorow Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego.jfif
Dworzec PKP w Sokołowie Podlaskim, rok 1941. Zdjęcie ze zbiorów Elżbiety Protaziuk w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego.

Władysław Pruss wspomina:

”Stacja kolejowa w Sokołowie jest usytuowana na przedmieściu w taki sposób, że do centrum jest 2 km. Tak więc starsi panowie z naszego transportu zostali wydelegowani do miasta by powiadomić burmistrza o naszej tragedii i prosić go pomoc. Burmistrz, pan Staniszewski, zacna figura miasta Sokołowa, bardzo serdecznie i z wielkim współczuciem oraz zrozumieniem sytuacji, bo przecież było zimno, a tylu ludzi pod gołym niebem, natychmiast wydał rozkaz swoim podwładnym, aby nikt na noc nie został na dworze. Zrobił się wielki ruch w całym mieście, ludzie ze łzami w oczach, gdzie kto mógł i miał jakiś wolny kąt przyjmował biednych wysiedleńców i częstował ciepłą strawą. Nasza furmanka z trzema rodzinami zatrzymała się przy mostku drewnianym na rzece zwanej Cetynia, przy starej zabytkowej drewnianej figurze św. Jana Nepomucena, na ulicy Siedleckiej pod nr 25/27, na której były małe drewniane domki jednorodzinne. Jedyny murowany, piętrowy dom na Siedleckiej pod numerem 16 – własność pana Józefa Bałkowca był już zajęty, więc pojechaliśmy dalej do mostku pod figurkę. Przed domem stali już gospodarze i każdy, który miał wolny kąt to zabierał do swojej posesji. W głębi podwórka był mały drewniany dom nr 25. Jego właścicielami byli państwo Szulcowie, Stanisław i Apolonia oraz dwoje dzieci. Druga połowa należała do pani Adeli Głowackiej. Dom nr 27 należał do państwa Bołbotowskich. Mieszkanie było wolne bo Żydzi, którzy je zajmowali uciekli do ZSRR, więc pan Szulc przyjął nas na to mieszkanie. Poobmiataliśmy pajęczyny i podłogę, położyliśmy nasze toboły. Postarałem się od sąsiadów o dwa snopy słomy pszennej, rozłożyliśmy to pod ścianą. Było na czym spać. Po drugiej stronie sieni, na prawo było takie samo mieszkanie i pani Adela przyjęła rodzinę Marszałów z Murowanej Gośliny czyli matkę z synem Wincentym i córkę. Państwo Bołbotowscy spod nr 27 też przyjęli dwie rodziny; p. Nenemanów – mąż, żona i dwóch synów – Julian i Maciej oraz brata, który był w Goślinie Murowanej właścicielem nowoczesnego młyna i tartaku. U Bołbotowskich znalazła także schronienie rodzina Soroków ze Swarzędza; stolarz Hilary Soroka i córka Stefania. Państwo Szulcowie mieli swoje mieszkanie od tyłu domu, do którego wchodziło się przez przybudówkę tak, że ich mieszkanie było powiększone. Opisuję to wszystko dokładnie, bo taki był pierwszy dzień pobytu w Sokołowie. Dzień miał się ku końcowi. Wyszedłem przed dom na podwórze opodal figurki św. Jana i w myśli odmówiłem skromną modlitwę: Święty Janie, miej nas w swojej opiece, pozwól nam szczęśliwie przeżyć wojnę i z Bożą pomocą i Twoim stawiennictwem szczęśliwie powrócić do swojego domu, połączyć się z rodziną, która została rozproszona, Amen. Jak już wspomniałem dzień się miał ku końcowi, ale tu była Generalna Gubernia utworzona z łaski okupanta. Godzina policyjna obowiązywała od 22, więc po uszykowaniu noclegu dla całej rodziny, na podwórzu znalazł się nasz sąsiad pan Neneman. Chcąc jasno przedstawić obraz, muszę objaśnić, że pan. Neneman był co najmniej o 30 lat starszy ode mnie, bo najstarsza ich córka Renia była w moim wieku, ale jako sąsiedzi zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Więc sąsiad mówi: panie Władysławie teraz nam nic nie pozostało, jak tylko wypuścić się do miasta i zobaczyć jak zacny Sokołów wygląda z bliska i jak tętni życiem. Tak idąc Siedlecką, która wznosi się pod górę, doszliśmy do uicy. Długiej, którą w lewo szło się do Rynku, a na prawo, na rogu Siedleckiej i Długiej, stał duży budynek straży pożarnej. Z frontu dwa wjazdy, wysokie wierzeje na dwa samochody pożarnicze. Na piętrze, nad garażami z wejściem od ulicy Długiej – była sala kinowa ze sceną i z zapleczem. Kino było czynne. My udaliśmy się ul. Długą w stronę Rynku, obeszliśmy Rynek, z którego wchodziło się na skwer. Klomby, ławki i alejki zasypane śniegiem. W głębi stał kościół murowany opasany murem i z dzwonnicą, podobnie jak w owym czasie w Murowanej Goślinie. Z lewej strony była restauracja, z której unosiły się wesołe wrzaski i dym. Pan Neneman mówi: panie Władziu wejdźmy, może coś zjemy, dla rodziny coś kupimy. Jak zdecydowaliśmy, to i weszliśmy a tu chłopów pełna knajpa. Od razu nas poznali, że my poznaniacy i wysiedleni, zrobił się od razu taki ruch i głośno. Chłopi nas ściskali, całowali, płakali nad nami – nasze biedaki wysiedlone. Pytają się nas: za co was wysiedlili? A my im odpowiadamy. Pan Neneman mówi: ja miałem młyn i tartak wspólnie z bratem, tutaj jestem z żoną i dwoma synami. Ja mówię: myśmy mieli dom, warsztat, ojciec był kołodziejem i zmarł w 1934 roku a mnie wysiedlili z mamą, siostrą i bratem. Pytają znowu: a za co was wysiedlili? Odpowiadamy z podniesionym czołem – za to żeśmy Polakami byli. Rozkaz był taki – ubrać się, bagaż do ręki i za pół godziny załadować się na furmankę, która stała na ulicy przed domem. Transport, bydlęce wagony i jesteśmy w Sokołowie. To było 4 grudnia a dziś jest 11 grudnia 1939 roku. Więc jesteśmy razem z Wami. Wtem potężny głos się odzywa: pani Stasiowo! prosimy o kolejkę i na zdrowie, ugościmy naszych rodaków z Poznania. I zaczęła się biesiada. Wypiliśmy sporo i pojedli. Ja to za bardzo nie mogłem pić, byłem młody i nie miałem styczności z alkoholem. Mój sąsiad, starszy pan, więc przyzwyczajony do trunków. Po serdecznym pożegnaniu szczęśliwie wróciliśmy do naszych mieszkań na ulicy Siedleckiej, pod opiekę św. Jana. To był pierwszy dzień naszego pobytu w Sokołowie. Po przespanej nocy na słomie, na podłodze, rano wybrałem się do kościoła na mszę świętą i zapoznać się z panem organistą. Poszedłem więc na chór i przedstawiliśmy się sobie. Pan organista nazywał się Aleksander Langowski. Starszy pan, bardzo sympatyczny. Bardzo się ucieszył z mojego przyjścia – serdecznie pana zapraszam do mojego mieszkania. W domu pan Aleksander zwraca się do żony: Franiu – przyprowadziłem gościa, to jest pan Władysław Pruss, kolega organista wysiedlony wczoraj z mamą i rodzeństwem z Poznania do Sokołowa. Więc zapoznałem panią Franciszkę, dwóch synów i starszą panią czyli mamę pana. Aleksandra. Pani Franciszka z uśmiechem i serdecznością zaprasza do wspólnego śniadania – Oleś, mówi do męża – mam wspaniałą nalewkę, więc uczcijmy nasze zapoznanie. Chyba Pan Bóg pana do mnie przysłał, bo ja mam bardzo dużo pracy, to już prawie połowa grudnia a ja mam jeszcze dużo opłatków do rozwiezienia po okolicznych wsiach, które należą do tutejszej parafii. Żona z chłopcami w nocy i przez dzień pieką je nad ogniem w takiej szczypcowej, żeliwnej formie, a ja w dzień rozwożę. Tu na Podlasiu, organista prócz gry na organach w kościele prowadzi też kancelarię parafialną oraz spełnia obowiązki przy ślubach i pogrzebach; więc jak pan widzi – urwanie głowy. Mam do pana serdeczną prośbę, żeby już od jutra, za wynagrodzeniem grał pan codziennie trzy msze święte no i ewentualnie pogrzeb, jak jaki będzie, a w Święta Bożego Narodzenia wszystkie śluby. Zgodziłem się – i tak w pierwsze święto, 24 grudnia 1939 roku były cztery śluby na mszach i kolejnych 20 co 15 minut. Razem 24 śluby. W drugie święto tak samo – 23 śluby, trzy na mszach i 20 kolejnych co 15 minut. To były pierwsze Święta Bożego Narodzenia w czasie wojny i znalazło się tyle chętnych par małżeńskich. Po śniadaniu, pełen radości, po kielichu i z paczką żywnościową w ręku, z uśmiechem na ustach, wróciłem do domu i rodzinki. Opowiadania było co nie miara. Na razie mam zajęcie i może biedy nie będzie. Codziennie po odegranych mszach miałem przykazane przychodzić na śniadanie do państwa Langowskich. W następnych dniach zapoznałem się z księdzem kanonikiem Stanisławem Josztem – proboszczem parafii oraz z pozostałymi księżmi. Następnie ksiądz kanonik zaprosił mnie na śniadanie do siebie, był ciekaw opowiadań „wysiedleńca”. Rozmowa była bardzo interesująca, poznaliśmy nasze obopólne zapatrywania na temat polskości, narodowo – patriotycznej, w której przewodnikiem naszych myśli był Roman Dmowski. Ja nakreśliłem księdzu ogólny zarys o naszej wielkopolskiej organizacji OWP, a ksiądz kanonik o Falandze podlaskiej. Szefem Falangi sokołowskiej był oficer WP, pan Grądzki, z którym później nawiązałem kontakt. Był też w Sokołowie wysiedlony, a raczej uciekinier z Gniezna, profesor Seminarium Duchownego ks. Witold Gronkowski. Również z nim zaprzyjaźniłem się w obecności księdza Joszta. Wszyscy byliśmy jednych poglądów. Po niedługim czasie nawiązałem kontakt ze swoją siostrą Jadwigą i szwagrem Franciszkiem Wilczyńskim, którzy zostali na starym miejscu w Śmiglu.

C:\Users\magda\Desktop\Fościół pw śRocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów Czesławy Kalickiej Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego.jpg
Kościół pw. św. Rocha w Sokołowie Podlaskim, widok od strony ulicy Kosowskiej. Zdjęcie ze zbiorów Czesławy Kalickiej-Pijorek w zasobach Biblioteki Miejskiej im. Gałczyńskiego.

Poprosiłem szwagra by przesłał mi do Sokołowa nuty utworów kościelnych na chór mieszany. Po otrzymaniu przesyłki zorganizowałem chór kościelny tylko z braci wysiedleńczej. Ćwiczenia odbywały się w moim skromnym mieszkaniu. Instrumentu nie było, wiec poszczególne głosy uczyłem własnym śpiewem. Nieraz patrol Feldpolizei, z tymi tarczami na piersiach, słysząc nasz śpiew wchodził zobaczyć co się dzieje. Ale nasza mama nad wszystkim czuwała. Dobrze mówiła po niemiecku, więc wytłumaczyła – to jest mój syn organista, który przygotowuje chór na niedziele do śpiewania w kościele. Więc posłuchali – musieliśmy im zaśpiewać i powiedzieli: gut, gut, singen weiter, gut, gut. Nasze msze niedzielne dla wysiedlonych spodobały się Sokołowiakom tak, że przychodziło też dużo miejscowych obywateli. Tak wyglądały początki naszego pobytu na ziemi podlaskiej. A przecież życie toczy się dalej i trzeba było pomyśleć o jakiejś pracy, aby utrzymać rodzinę, bo ten obowiązek spadł na moje barki.”

Tyle wspomnień pozostawionych nam przez pana Władysława Prussa. Mam nadzieję, że uda się zdobyć wspomnienia również innych osób przebywających w czasie wojny w Sokołowie, co zapowiadali już w lokalnej gazecie sami Gośliniacy. Interesujące jest też, co o tym temacie mają do powiedzenia nasi miejscowi historycy i przede wszystkim starsi mieszkańcy naszego miasta dzielący przecież swój trudny los z Polakami – wysiedleńcami w czasach okupacji.

Wacław Kruszewski

Poprzedni

Lewica ma pakiet rozwiązań dla seniorów

Następny

Dzieci nie zasługują na karę za działania Hamasu