Coraz częściej czytam i słyszę, ze sprawa wspólnej listy całej demokratycznej opozycji w tegorocznych wyborach do Sejmu jest już przesądzona. Wspólnej listy nie będzie, gdyż nie chce jej Polska 2050 Szymona Hołowni.
Nie jest to jednak powód do troski, gdyż nawet idąc do wyborów podzielona (na trzy listy) opozycja pokona Prawo i Sprawiedliwość. Tak sądzi Robert Biedroń, który zarazem uważa, że idąc do wyborów osobno lewica uzyska dobry wynik i będzie miała realny wpływ na kształt polityki polskiej (Dziennik Trybuna 17-19 marca br.). Nie podzielam tej prognozy i uważam ją za wyraz pesymizmu. Swoje stanowisko streszczę w czterech punktach.
Po pierwsze: wszystkie znane mi symulacje wyniku wyborów przeprowadzone przez socjologów i politologów zawodowo zajmujących się badaniem wyborów prowadzą do wniosku, że wspólna lista opozycji zdobędzie więcej mandatów niż suma mandatów zdobytych przez partie opozycyjne, jeśli pójdą one do wyborów osobno (lub w trzech blokach, które wydają się obecnie preferowaną strategią). Profesor Jacek Raciborski („Gazeta Wyborcza 11-12 marca br.) wskazuje na efekt psychologiczny stworzenia wspólnej listy, dzięki czemu opozycja zyskałaby dodatkowe glosy wyborców, „prawie na pewno powyżej 40 procent”.
Po drugie: argument, że wspólna lista przyniesie większe korzyści najsilniejszej partii opozycyjnej – Platformie Obywatelskiej – kosztem słabszych sojuszników, można odwrócić. To tym słabszym partnerom grozi to, że z uwagi na metodę d’Hondta uzyskają mniej mandatów niż zdobyliby na wspólnej liście całej opozycji.
Po trzecie: podnoszony często argument, że mało znani kandydaci Polski 2050 przepadną w rywalizacji z bardziej znanymi kandydatami innych partii, można łatwo odparować przyjmując ciekawy pomysł Marka Borowskiego, by ugrupowania wchodzące w skład opozycyjnej koalicji otrzymały we wszystkich okręgach to samo miejsce dla swoich kandydatów, co pozwoliłoby im mobilizować własnych zwolenników do głosowania na osoby umieszczone na miejscu odpowiadającym preferencjom wyborców.
Po czwarte: lewica jest w szczególnie niebezpiecznej sytuacji, gdyż jej notowania sondażowe (np. sondaż Kantar Public opublikowany 16 marca) plasują ją blisko progu wyborczego. Oznacza to, że – jeśli nie nastąpi wyraźny wzrost poparcia dla lewicy – w najlepszym razie może ona wprowadzić do Sejmu niewielką, na przykład kilkunastoosobową – reprezentację, co przekreśli ambitne zapowiedzi o jej wpływie na politykę przyszłego rządu.
Czy więc powinniśmy załamać ręce i czekać na kolejną przegraną? Jestem jak najdalszy od takiego pesymizmu. Jest jeszcze czas, by odwrócić złą tendencję. Opozycja wciąż dysponuje większym poparciem niż tak zwana Zjednoczona Prawica. Jeśli przezwycięży samobójczą tendencję do dzielenia się, może wygrać wybory i dać Polsce mądry, silny rząd.
Może to zrobić odwołując się do najważniejszego spoiwa łączącego całą demokratyczną opozycję niezależnie od występujących różnic programowych. Jest to idea europejska. Obrona podstawowych wartości Unii Europejskiej, przywrócenie Polsce godnego miejsca w Unii, wykorzystanie członkostwa w Unii dla zahamowania inflacji i regresu ekonomicznego a z czasem także dla przyśpieszenia rozwoju gospodarczego – to są sprawy, wokół których można zbudować bardzo szerokie i silne porozumienie wyborcze. To, moim zdaniem, jedyna droga do wygrania tegorocznych wyborów i stworzenia rządu zdolnego wyprowadzić Polskę z położenia, w którym znalazła się w wyniku wyborów 2015 i 2019 roku. Taka jest stawka w tej grze.