1 grudnia 2024

loader

Przeszłość nigdy nie jest przeszła

Tak mawia Elfriede Jelinek i powtarza za Faulknerem, że przeszłość nigdy nie jest martwa. Norwid określał to podobnie: „Przeszłość to jest dziś tylko cokolwiek dalej”.

 

Naturalny związek z tym, co było, a w jakiś sposób trwa, sprawia, że w literaturze, teatrze, filmie, przeszłość nie tyle wraca, ile wciąż jest obecna. Toteż bez wahania przyjąłem zaproszenie autorów projektu z lubelskiego DDK Węglin „T1A Historia” (teatr jednego aktora – historia), aby opatrzyć zwięzłymi wprowadzeniami monodramy prezentowane wedle tego klucza. Powstał program będący obrazem silnej więzi, ostatnio znowu bardzo widocznej, między teatrem jednoosobowym a historią. Do Lublina przybyli dwaj goście z zagranicy, Pip Utton z Wielkiej Brytanii ze spektaklem „Maggie” i Aleksandras Rubinovas z Litwy ze spektaklem „Koba”. Z Częstochowy przyjechał Wojtek Kowalski z „Homosovieticusem” wg Michaiła Zoszczenki, Lublin reprezentował Mateusz Nowak z „Żertwą”, a ten skromny przegląd zamykała Jowita Budnik monodramem „Rachela” w Synagodze Jeszywas Chachmej. Głównym tematem pojawiającym się wprost aż w trzech spektaklach była konfrontacja z rozmaitymi pozostałościami mentalnymi stalinizmu, które okalały monodramy odsyłające do doświadczenia taczeryzmu i Holocaustu.
Duża to rozpiętość wędrówek historycznych, choć mogło być jeszcze szerzej, gdyby pokazać całą paletę teatralnych wędrówek po historii. W monodramach (na razie) nie mamy do czynienia z historią alternatywną, jak to się zdarza w tzw. dużych spektaklach zespołowych – dość przypomnieć opowieść o Janie Karskim i jego misji uświadomienia Zachodowi skali prześladowań Żydów, jakie rozpętali Niemcy w czasach Hitlera, a zwłaszcza czym był Auschwitz. Misja Karskiego w utworze Szymona Bogacza („Karskiego historia nieprawdziwa”) kończyła się inaczej niż w rzeczywistości: Karski wszystkich polityków Zachodu przekonał i historia potoczyła się innymi tory.
Na razie autorzy monodramów nie uciekają się do takich form rozmowy o historii, co nie znaczy, że nie poszukują form wypowiedzi, które byłyby sugestywne i poruszające. W czasach PRL-u monodram także szukał inspiracji w historii. Czasem była to misja tak szlachetna, jaką uprawiał August Kowalczyk, który ze swoim spektaklem „6804” (to jego numer obozowy w Auschwitz) jeździł przez trzydzieści lat, od roku 1982 do 2012 – ostatni spektakl był wykonaniem 6804, tuż przed śmiercią aktora. To była opowieść bardzo osobista, sięgająca czasów jego uwięzienia i dziejów ucieczki, jednej z nielicznych udanych ucieczek z obozu śmierci.
Równie czytelne intencje towarzyszyły monodramowi o niezłomnym prezydencie Warszawy (Obrona Warszawy. Rzecz o Stefanie Starzyńskim, 1979), który Henryk Boukołowski przez wiele lat wykonywał co roku w rocznicę wybuchu wojny, 1 września. Już nie tak szlachetne pobudki miał flirt z historią uprawiany przez teatr eref (nazwa od inicjału twórcy, Ryszarda Filipskiego), który w swoich spektaklach budził lęk przez obcymi i posiew niechęci wobec obcoplemieńców, zwłaszcza Niemców i Żydów. Większość jednak spotkań aktorów z historią w tamtych latach – choć ograniczana przez cenzurę – przynosiła dobre owoce jak choćby adaptacje „Pamiętnika z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego w wykonaniu Lidii Zamkow (1972) czy Wojciecha Siemiona (1972) albo „Widowisko o Rudolfie Hoessie”, komendancie obozu w Auschwitz również w wykonaniu Siemiona w warszawskim Studenckim Teatrze Satyryków (1960) lub też odważny, niebanalny portret Róży Luksemburg w monodramie Haliny Słojewskiej (Wybrałam odwagę, 1966) – mimo powszechnego zachwytu jej artyzmem i odkrywczą interpretacją bohaterki cenzura zatrzymała przygotowania od telewizyjnej realizacji tego monodramu już na drugiej próbie. Rzecz jasna nie tylko nawiązania do czasów wojny i okupacji albo portrety bohaterów rewolucji stawały się kanwą monodramów czerpiących inspiracje z historii. Zdarzały się odrębne, samoswoje odkrycia, jak opowieść o Gertrudzie Stein w spektaklu Ryszardy Hanin (Róża jest różą, 1983) czy portret wielkiej damy epoki Oświecenia w spektaklu Haliny Mikołajskiej (Listy do pani Lespinasse, 1964) albo dzieje walki poety Tadeusza Peipera z cenzurą i machiną państwa w latach międzywojennych w monodramie Na przykład Lecha Gwita (1972). To jedynie przykłady żywych związków z historią, jakie można w dawnych monodramach dostrzec.
Powrót do inspiracji historycznych, który można obserwować w ostatnich latach, tylko po części wynika z tzw. nowej polityki historycznej, która oczekuje na odzew artystów. Dostrzegam głębsze motywacje „grzebania” w historii – potrzebę uporania się ze zdarzeniami przez lata wypieranymi z pamięci I choć to trud daremny, jak dowodzi Elfriede Jelinek, i nigdy niemający końca, to jednak uporczywie podejmowany.
Można wskazać na kilka zapoznanych rejonów, w które autorzy monodramów próbują się zapuszczać – to po pierwsze, wciąż domagający się oceny trudny temat relacji polsko-żydowskich, a także polsko-żydowsko-niemieckich nie tylko z okresu okupacji, ale także w czasach powojennych. Tu akurat teatr wiele już zdziałał dla odkłamania pamięci, i to zarówno teatr panujący (dramaty Tadeusza Słobodzianka, Nasza klasa i Historia Jakuba, teatralna adaptacja Malowanego ptaka Jerzego Kosińskiego), jak i teatr jednego aktora (Zapiski z wygnania Krystyny Jandy czy Ida Kamińska Joanny Szczepkowskiej, 2018).
Po drugie, to niewygasła trauma Holocaustu, wciąż nie do wyjaśnienia, swoisty teatralny kadysz za wymordowany na ziemiach polskich naród żydowski – polski teatr wciąż do tego wraca i oświetla z rozmaitych stron. Na przeglądzie lubelskim przejawem tego niekończącego się powrotu był wstrząsający monodram Jowity Budnik „Rachela” prezentowany w Synagodze Jeszywas Chachmej. Został pokazany na żywo po raz drugi po premierze, która miała miejsce w Teatrze Studio w Warszawie półtora roku temu (na szczęście nagrany przez TVP Kultura). Oparty na „Pismach z getta warszawskiego” Racheli Auerbach, ukazuje tragedię getta (dosłownie) od kuchni. Rachela Auerbach, znana już przed wojną dziennikarka pisząca po polsku i w języku jidisz, kobieta niezwykle energiczna, mająca na celu dokumentowanie czasów zagłady narodu żydowskiego, prowadziła w getcie, przy ulicy Leszko 40 stołówkę, gdzie – bywało – wydawała nawet dwa tysiące talerzy posiłków dziennie.
Rachela Jowity Budnik mówi powściągliwie, jej opowieść brzmi jak relacja o faktach zwyczajnych, codziennych, same bowiem fakty są wystarczająco porażające, aby trzeba je było wzmacniać ekspresją. Ale w miarę upływu czasu bohaterka reaguje coraz bardziej emocjonalnie, a kiedy jej zdolność dystansowania się wobec nieszczęścia przekroczy punkt krytyczny, dojdzie do wybuchu gniewu. Wtedy postanowi, że musi przetrwać, aby dokonać zemsty – i tak się stanie. Rachela Auerbach przejdzie na aryjską stronę, a jej zapiski ocaleją w jednej z odnalezionych po wojnie w ruinach gettach skrzynek archiwum Emanuela Ringelbluma.
Jej zemstą stanie się dokumentacja zbrodni, dokumentacja tworzona w tym szczególnym punkcie obserwacyjnym, gdzie trwał nieustanny festiwal głodomorów, opuchłych z głodu i wycieńczonych ludzkich szkieletów.
Po trzecie, to próba konfrontacji ze stalinizmem, innego jednak charakteru niż w okresie tzw. odwilży po roku 1956. Tym razem to raczej zadawanie pytań, jak do tego i dlaczego doszło, jak to było możliwe. Podczas lubelskiego przeglądu aż trzy monodramy próbowały zmierzyć się z tymi pytaniami. Pierwszy z nich to „Homo Sovieticus, czyli o praźródłach naszego obecnego stanu, czyli ciągle aktualny opis obyczajów z czasów Michaiła Zoszczenki”, spektakl Wojtka Kowalskiego, aktora offu, który już w tym niepokojąco długim tytule sugeruje, że zrodzone w czasach stalinizmu (a pewnie i wcześniej) biurokratyczne i międzyludzkie patologie głęboko się zakorzeniły. I niekoniecznie wygasły wraz ze zmierzchem komunizmu. Kowalski, sięgając po Zoszczenkę pokazuje jak rewolucyjne marzenie o stworzeniu nowego człowieka, wolnego od drobnomieszczańskich ograniczeń i egoizmu, wyrodziło się w swoje przeciwieństwo, jak łatwo człowiek osuwa się w czeluść bezduszności, cwaniactwa i okrucieństwa. Przy czym Kowalski prześwietlił ten proces degradacji człowieka poezją, przeplatając powiastki satyryczne Zoszczenki pieśniami-spowiedziami Bułata Okudżawy. W ten sposób w mrok duszy, ale i mrok sali teatralnej, wpuścił trochę światła.
Drugi monodram nawiązujący do epoki stalinowskiej to „Koba” Aleksandrasa Rubinovasa. Scenariusz oparty na wielkiej powieści Edwarda Radzińskiego „Apokalipsa Koby” (w Polsce ukazała się w roku 2014). Monodram charakteryzuje Stalina oczyma jego byłego towarzysza broni, a potem ofiary prześladowań, nim tyran uczyni z niego bezwolnego, zastraszonego wielbiciela. Porażające studium psychicznego podporządkowania, postępującego zgodnie z regułami syndromu sztokholmskiego. Rubinovas sugestywnie odsłania kusicielską moc, promieniującą od potwora.
Wreszcie trzeci spektakl „stalinowskiego tryptyku”, czyli Żertwa Mateusza Nowaka. Nowak podjął trudny, a nawet ryzykowny temat – monodram odwołujący się do wypartych ze zbiorowej pamięci ofiar stalinowskich więzień (sięgnął po wspomnienia Piotra Woźniaka Zapluty karzeł reakcji) groził powstaniem utworu „okolicznościowego”, na zadany temat, pozbawionego autentyzmu przeżycia. Łatwo tu o zastąpienie głębszej refleksji frazesem, że ofiarom należy się pamięć, ze trzeba współczuć, że trudno sobie wyobrazić cierpienie.
Twórcy przedstawienia, bo mowa też o reżyserze i współscenarzyście Stanisławie Miedziewskim, zmierzyli się z indywidualnym dramatem bohatera przez pryzmat uniwersalnego porównania – zbrodnia sądowa czasów stalinizmu ukazana została w perspektywie prześladowań, jakim poddawani byli ludzie w rozmaitych epokach i miejscach. Nie tracąc siły rozliczeniowej z okresem prześladowań przeciwników politycznych, spektakl ukazuje to w perspektywie, z jakiej patrzyła na okres pogardy Zofia Nałkowska: „ludzie ludziom zgotowali ten los”.
Metaforyczny charakter Żertwy uwydatniają poetyckie cytaty – w świat kaźni, uwięzienia, oczekiwania na śmierć wprowadzają strofy dość tajemniczego wiersza Adama Mickiewicza Śniła się zima, który przywołuje obrazy nadciągającej śmierci, pogrzebu, postaci odzianych na czarno i tonących w niepokojącej bieli, która zawsze dla Mickiewicza była zwiastunem nieszczęścia. Poezja Mickiewicza będzie w spowiedzi więźnia furtką, którą wymyka się spod kurateli swoich prześladowców i poniekąd unieważnia swoją realną sytuację.
Cóż, przeszłość nigdy nie jest przeszła.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Nie dla nich muzea i biblioteki

Następny

Mistrz odwołał powrót

Zostaw komentarz