Michał Zadara wpadł na pomysł zgoła szalony, aby w pojedynkę przestawić na scenie Teatru Galerii Studio sławny romans dramatyczny Juliusza Słowackiego „Sen srebrny Salomei”.
Nie całkiem w pojedynkę, bo jego scenicznym partnerem jest Wacław Zimpel, wirtuoz klarnetu, jazzman, sięgający do polskiej muzyki ludowej i tradycji klezmerskiej. Trzeba wiedzieć, że Zadara jest gitarzystą All Stars Dancing Band i w końcowych partiach spektaklu improwizuje w parze z Zimplem, co przynosi wcale ciekawe efekty. Dlaczego zdecydował się na ten
samotniczy występ
wyjaśniał przed premierą: „Słowacki napisał utwór brutalny i koszmarny. Nie znam innego dramatu z tak detalicznie opisanymi aktami przemocy. Równocześnie jest to romans, historia miłosna. Nie wiem, czy byłbym w stanie to wyreżyserować. Postaram się to opowiedzieć”. I jeszcze takie objaśnienie reżysera; „Ten projekt jest spowiedzią artystyczną. Zajmuję się od lat radykalnym światem polskich dramatów romantycznych. Poświęciłem dużą część mojego zawodowego życia na studiowanie i inscenizowanie dzieł poetów romantycznych (14-godzinna inscenizacja „Dziadów” Adama Mickiewicza bez skrótów; trzy wielkie dramaty Słowackiego; dramaty Fredry, Norwida i Krasińskiego) i w tej pracy będę mógł opowiedzieć, czym dla mnie jest ta literatura. Będę mówił sam ze sceny, bez pośrednictwa aktorów. Może to więc być moje najbardziej osobiste spotkanie z literaturą romantyczną i z widownią”.
Tak więc ta prezentacja odbywa się niejako zamiast pełnego spektaklu, być może na tym zakończy się przygoda Zadary z tym niezwykłym tekstem Słowackiego. Tego nie wiem i przypuszczam, że tego nie wie nawet Michał Zadara.
Przypomina mi to w jakiejś mierze przymiarki (nieżyjącego już niestety) Marcina Jarnuszkiewicza do realizacji rozmaitych tekstów, który usunąwszy się w cień teatralnego offu coraz częściej poprzestawał na kameralnych spotkaniach z aktorami, podczas których wspólnie wyobrażali sobie spektakl. Zadara też apeluje do widzów, aby wyobrazili sobie to i owo, na przykład atmosferę, przestrzeń, światło i grę aktorów. Może też tylko na grze wyobraźni się skończy.
Nie ma to jednak nic wspólnego z rozkochaniem we własnym „ego”, jak można było usłyszeć po premierze z ust niezbyt życzliwych komentatorów. Reżyser szuka odpowiedzi, stawia pytania, fascynuje się tekstami, interpretuje je po swojemu, ale z całą pewnością wie, że nie jest aktorem i nie zastąpi ich na scenie. Prawdę mówiąc, wystawia się na wielkie ryzyko.
Celowo przytoczyłem na początku podtytuł
„romans dramatyczny”
jaki nadał swemu utworowi poeta, akcentując w ten sposób ironiczny, może nawet groteskowy odcień swojego dzieła. Bo cóż to za romans, skoro krew leje się tutaj wiadrami. Wprawdzie za sceną, ale nie da się uniknąć, aby ten czy ów z bohaterów nie pojawił się na scenie skrwawiony, a w ich sążnistych opowiadaniach nie roiło się od scen mrożących krew w żyłach. „Sen srebrny Salomei” bowiem to najbardziej zagadkowy dramat Słowackiego. Pełen sprzeczności. Na granicy grafomanii i geniuszu. Opisujący dwoistość natury ludzkiej. I zarazem będący dowodem dość ryzykownej tezy historiozoficznej (krew – olej historii).
Patos spotyka się tu z brutalną trywialnością, liryczna tkliwość z upodobaniem do makabry. Jednak o okrucieństwach szlachecko-chłopskiej wojny tylko się opowiada. Na scenie toczy się historia romansowa. Gdzieś tam (niedaleko!) wbijają główki dzieciątek szlacheckich na spisy, a tu pan Regimentarz w imieniu syna sunie do księżniczki w koperczaki. Groteska to czy serio? Wreszcie to wszystko przenikają tytułowe sny i wizje nie tylko Salomei, ale także innych bohaterów dramatu. Nietrudno zauważyć, że zarówno kunsztowna makabryczność opisów, jak i zanurzenie akcji w mgławicy snów to typowo barokowy sposób ujmowania rzeczywistości. Nic dziwnego – Słowacki był barokiem zainfekowany, w szczególności spuścizną Calderona.
O tym opowiada reżyser, odrzucając teatrologiczny czy polonistyczny żargon. Mówi zwyczajnie, zrozumiale, jak o historii, która wprawdzie rozgrywa się 250 lat temu, ale tak rozgrywa, jakby się zdarzyła dzisiaj. Całą tylną ścianę pokrywają rozmaite zapiski i rysuneczki – niczym przymiarki do inscenizacji, a na pierwszym planie na wielkiej planszy reżyser rozrysuje relacje głównych bohaterów tudzież tło społeczne i polityczne dramatu. Jego opowieść przenika doświadczenie współczesnego człowieka, zafascynowanego kinem i szukającego łatwo przemawiających do wyobraźni argumentów. Kiedy opowiada o konfederacji barskiej jej porównanie do amerykańskich konfederatów i ich buncie przeciw władzy centralnej w interesie bogatych właścicieli niewolników brzmi niezwykle przekonująco. Kimże byli chłopi wykorzystywani i brutalnie traktowani przez polską szlachtę i wielkich latyfundystów, jeśli nie niewolnikami. Zabawne bywają skojarzenia bohaterów romansu z gwiazdami kina zachodniego – ktoś przypomina Zadarze młodego Marlona Brando, ktoś Belmondo, ktoś Audrey Hepburn.
Reżyser-performer nie odwołuje się wprost do swoich poprzedników ani też interpretatorów. Raz tylko zwraca się do obecnej na premierze prof. Anny Kuligowskiej z prośbą o potwierdzenie, że wyjątek z monologu Pafnucego jest kluczowy dla zrozumienia dramatu. Powstaje jednak kontrowersja, profesor uważa, że ważniejsze są słowa Wernyhory, ale Zadara się upiera, ma zresztą przewagę autorytetu sceny.
Warto przypomnieć, ze Zadara
nie jest wyjątkiem
w swojej fascynacji dziełem Słowackiego, które dość późno trafiło na scenę (1900) i długie lata było tylko dramatem książkowym, padającym „łupem” interpretatorów. Sam Słowacki oczekiwał, że „Sen” będzie idealną wykładnią jego koncepcji historiozoficznych, ucieleśnieniem pochodu ducha przez dzieje. Ludwik Flaszen swego czasy radził, żeby o tym zapomnieć: „Nie obchodzi nas mistyka Słowackiego – pisał. – Ale magii jego wyobraźni chętnie damy się zaczarować”. Prawdę mówiąc, w żadnej inscenizacji te genezyjskie koncepty nie doszły w pełni do głosu, a w każdym razie nie zostały przez widzów odczytane. Może rzeczywiście lepiej o tym nie pamiętać? Tak czy owak, na listę zainfekowanych „Snem” zapisali się twórcy dla polskiego teatru bardzo ważni, by tylko wymienić Leona Schillera (Lwów, 1932), Krystynę Skuszankę (Nowa Huta, 1959), Romana Kordzińskiego (Koszalin, 1969), Adama Hanuszkiewicza |(Teatr Narodowy, 1977), Bogdana Hussakowskiego (Teatr im. Jaracza, Łódź, 1989), Jerzego Jarockiego (Stary Teatr, 1993), Krzysztofa Nazara (Teatr TVP, 1995). Niezła lista, choć trzeba odnotować, że od ponad 20 lat romans Słowackiego przesuwa się w cień innych utworów Słowackiego.
Wiele spośród wspomnianych tu realizacji spotykało się z żywym oddźwiękiem, a nawet
wywoływało skandal.
Leon Schiller po swojej lwowskiej inscenizacji został oskarżony o szarganie świętości. „Ponieważ przedstawieniu zarzucono proukraińskie nastawienie – pisał Rafał Węgrzyniak – stało się ono 14 czerwca przedmiotem interpelacji na posiedzeniu Rady Miejskiej Lwowa i analizy biegłych. Powodem dochodzenia był zarzut „tendencyjnego fałszerstwa” dramatu Słowackiego oparty na przesunięciu na koniec przedstawienia ostatniej kwestii Wernyhory, na dodatek bez ostatnich słów „i ja spaty budu” potem zresztą przywróconych. Spektakl odegrano tylko 6 razy”. Jako skandal potraktowano też spektakl Kordzińskiego, który nie oszczędził widzom widoku krwawych scen – w dramacie Słowackiego, jako się rzekło, przeprowadzanych poza sceną.
Zwykle jednak realizacje „Snu” wywierały wrażenie niedosytu. Nawet spektakl Skuszanki, ostry społecznie, ukazujący poniżenie chłopstwa i obojętność szlachty, choć z perspektywy lat chyba to najciekawsza realizacja, spotykał się z rozmaitymi ocenami. Podobnie było ze świetnie obsadzonym spektaklem Jarockiego ze Starego Teatru (grali m.in.: Dorota Segda, Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Trela, Jan Frycz, Krzysztof Globisz, Jacek Poniedziałek). Jarocki wydobył na jaw sprzeczności dramatu Słowackiego. Może najbardziej romantycznego dramatu polskiego. Próbował znaleźć niepokojąco aktualny sens pytania o istotę ludzkiej natury, o możliwości porozumienia kultur, grup społecznych i jednostek. Nie zawsze to się udawało. Zwłaszcza w pierwszej części, której najwyraźniej brakowało inscenizacyjnego koła zamachowego. Część druga swoją zmiennością nastrojów, celową deformacją, a nawet kiczem (mdły sentymentalizm idylli szlacheckiego dworku) zbliżała się do tajemnicy tekstu Słowackiego. I do duchowości współczesnego człowieka.
Dzisiaj pośrednikiem w tej przygodzie z romantycznym mamidłem z własnej woli staje się Michał Zadara. Najsilniej oddziałuje na wyobraźnię obraz znieruchomiałych jak skamielina właścicieli (polskiej szlachty i arystokracji) obojętnych na los chłopstwa nawet w obliczu wielkiej rzezi. Scenę rozgrzeszenia, jakie rzekomo uzyskuje Regimentarz od martwego Gruszczyńskiego, Zadara nazywa manipulacją, a całość komentuje jako wiecznie polskie niewyciąganie wniosków z lekcji historii.
Tak naprawdę nastrój i temperaturę monologu współbuduje muzyka. Jej narastanie i falowanie oddaje rytm dziejowej i ludzkiej katastrofy. Zadara i Zimpel wznawiają więc apetyt na spotkanie z tym wielkim, trochę zapomnianym dziełem Słowackiego. Wciąż można w nim odnaleźć ważne tony, akcenty, i podpowiedzi, kim tak naprawdę jesteśmy.
Sen srebrny Salomei, spektakl Michała Zadary, muzyka na żywo Wacław Zimpel i Michał Zadara, premiera 22 kwietnia w STUDIO teatrgalerii w Warszawie.