Tak było! – pod takim hasłem będę publikował swoje wspomnienia z czasów, jak jeszcze mówią „słusznie minionych”. Będą one poświęcone szeroko rozumianej kulturze, w której i społecznie i zawodowo aktywnie działałem przez ponad 50 lat. Teraz przyszedł czas refleksji i podsumowań, a przede wszystkim czas na pokazanie prawdy w powodzi kłamstw tak szeroko rozpowszechnianych przez współczesnych propagandzistów. Zachęcam też innych ludzi z mojego pokolenia do podobnej aktywności zanim upomni się o nas wszystkich prof. Alzheimer.
Zacznę od lat pięćdziesiątych; czasów naszej edukacji, którą wspominamy w coraz mniejszym gronie koleżanek i kolegów szkolnych. Jak każdy dziadek lubię rozmowy z wnukiem. Kacper chodził do szkoły w „Ruskich Dołach”, gdzie przed laty i ja się uczyłem. Gadamy najczęściej o piłkarzach, o zmarnowanych okazjach naszych napastników, o błędach sędziowskich. Kacper rośnie na dobrego piłkarza i już imponuje mi opanowaniem piłki oraz dryblingiem, za moich piłkarskich czasów rzadko spotykanym na sokołowskim stadionie.
Ostatnio jego uwagą zawładnął okolicznościowy artykuł o wyzwoleniu Sokołowa przez Armię Czerwoną 8 sierpnia 1944 roku, jaki pisałem dla gazety. Ze sportu nasza dyskusja przeszła na sprawy wojny, hitlerowskiej okupacji i moich dziecięcych przygód, życia w czasach naznaczonych strachem, śmiercią ojca, obserwowanych przez nas – dzieci morderstw Żydów i egzekucji polskich patriotów pod tzw. wzgórkiem u zbiegu ulic Długiej, Siedleckiej i Repkowskiej.
Kiedy na pytanie: „Lepiej powiedz dziadku, ilu zabiłeś Niemców? odpowiedziałem, że ani jednego, bo miałem mniej lat jak Ty dzisiaj”, zauważyłem wielkie rozczarowanie w oczach mojego wnuka. A kiedy jeszcze opowiedziałem, że jeden z żołnierzy niemieckich pilnujących bramy getta dał mi prawdziwą czekoladę za to, że przyniosłem mu z domu kubek wody, nazwał mnie kolaborantem. Jednak potem poprawiłem troszkę swoją reputację opowieścią o tym, jak ze Zdziśkiem Bałkowcem rzucaliśmy przez płot do naszych kolegów Żydów jabłka i marchewki z podwórka, gdzie Zdzisiek mieszkał, w domu przy ulicy Siedleckiej nr 4 lub 6. Ale fakt, że przez 5 lat okupacji nie zabiłem żadnego Niemca i nie uratowałem żadnego żydowskiego kolegi, dostarczył małemu patriocie sporego rozczarowania.
Zastanawiam się skąd u dzieci, dziesiątki lat po wojnie, biorą się takie bojowe postawy. Czy szkoła uczy jak zabijać Niemców, Ruskich i Ukraińców, czy powinna raczej uczyć (tak właśnie sądzę), jak z nimi budować, mimo trudnej przeszłości dobrą sąsiedzką współpracę? Ja zaś pamiętam ze swoich szczenięcych lat, jak profesor Paweł Kamiński uczył nas strzelania i musztry na lekcjach przysposobienia wojskowego, jak zdobywaliśmy odznaki „Bądź sprawny w pracy i obronie”, jak biliśmy rekordy szkoły w rzucie granatem albo w biegu na trzy kilometry. Wielu kolegów zaraz po 9 klasie poszło do szkół oficerskich uznając, że „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z nich oficera”. I trzeba przyznać, że zostali oficerami po ukończeniu wojskowych matur i studiów wyższych. Taką drogę obrał w życiu Stasiek Stolarczuk ze Sterdyni, Rysiek Saczuk z Suchodołu czy Mietek Harasim z Kosowa Lackiego. Ten kurs na wojsko, w latach pięćdziesiątych wymuszony był w programach szkolnych przez okres tzw. zimnej wojny dwóch wrogich wobec siebie systemów politycznych: kapitalistycznego i socjalistycznego. Straszono nas imperialistami i zdrajcą Tito. Wpajano wrogość do Mikołajczyka i Andersa. Kazano zbierać podpisy o ułaskawienie skazanych w USA za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego małżonków Rosenbergów. Takie kanony edukacyjno-wychowawcze obowiązywały w mojej szkole w latach 1951-1955. Za to poza szkołą, w mieszkaniu Bolka Bałkowca, który nigdy nie chciał wstąpić do szkolnego koła ZMP i wsławił się dorysowaniem na gazetce ściennej sarmackich wąsów Stalinowi, słuchaliśmy z wypiekami na twarzach rewelacji pułkownika Światły o Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, którego był wysokiej rangi funkcjonariuszem, zanim „spylił” na Zachód. Bolek miał radio marki Pionier z dobrym odbiorem fal krótkich, na których nadawało Radio Wolna Europa. Z tych audycji dowiedzieliśmy się o zbrodni w Katyniu. To były nasze bezpłatne, ale znaczące korepetycje do oficjalnych lekcji historii. I chociaż pobieraliśmy je kosztem rozwiązywania prac domowych z matematyki, z czego nie był zadowolony nasz wspaniały wychowawca i matematyk prof. Henryk „Listek” Wiśniewolski, to jednak zdołał on doprowadzić nas do matury.
Teraz ja staram się pomóc mojemu wnukowi zrozumieć naszą historię, a że moja narracja często różni się od szkolnej, to nie tylko tworzy zamęt w jego głowie, ale też zmusza do myślenia i dalszych poszukiwań. Na szczęście ma gdzie szukać, korzystając z nieograniczonego na razie dostępu do internetu. Ostatnio zadziwił mnie informacją, że Bormann, sekretarz NSDAP nie zginął w oblężonym Berlinie uciekając z bunkra Hitlera, lecz dożył swoich dni w Związku Radzieckim. Teraz i ja buszuję w sieci by sprawdzić, jakie naprawdę były losy najbliższego współpracownika Hitlera. Historia jest fascynującą dyscypliną naukową i chociaż każda zmiana polityczna stara się ją interpretować z korzyścią dla siebie, na szczęście pozostają matki i ojcowie, babcie i dziadkowie, którzy powiedzą swoim potomkom jak naprawdę było. Warto ich słuchać, o czym przekonałem się na spotkaniu koleżanek i kolegów Kacpra z mojej dawnej szkoły, w której zabłądziłbym gdyby nie nasz przewodnik. Szkoła bardzo się rozbudowała i tylko kancelaria jest tam gdzie była dawniej i gdzie nasza pani; Maria Wolańska pozostawiała swojego jamnika Bumsa pod opieką koleżanek, zanim Tadek Lipski odprowadzi go do jej domu. Taki przywilej miał w naszej klasie tylko Tadek i dlatego zazdrośni koledzy dali mu ksywkę Bums.