Nietrudno zgadnąć, skąd ten tytuł. Spektakl Mikołaja Grabowskiego „Miny polskie” w warszawskim Teatrze Polskim swoją nazwę zawdzięcza Wyspiańskiemu.
A ściślej rzecz ujmując „Weselu”, bo to właśnie w tym przesławnym dramacie Czepiec dopytuje się Kuby, kim był ten dziwny gość, który odwiedził Gospodarza. Kuba zaś, odpowiadając, tak opisuje Wernyhorę:
Gość z Ukrainy,
jakiś okropnie bogaty,
straśnie polskie robił miny.
Grabowski postanowił więc wystawić na scenie całą kolekcję polskich min, czasem żartobliwie, zgoła niewinnie, a czasem w krzywym zwierciadle, groteskowo, wręcz groźnie. Przy czym nie jest to strojenie min doraźne, pokazywanie języka, adresowane do jakiś konkretnych zdarzeń czy osób, zwłaszcza polityków. To spektakl silnie rezonujący ze współczesnością, ale o głębszym oddechu, a nie zabawa z kluczem personalnym.
Reżyser, wspomagany przez Tadeusza Nyczka, zbudował solidne rusztowanie z tekstów Bogusławskiego, Wyspiańskiego, Kitowicza i Gombrowicza. Poszedł więc tropem swoich fascynacji, by przypomnieć rewelacyjne „Opisy obyczajów” wedle Jędrzeja Kitowicza, które przez wiele lat
rozbawiały i mroziły całą Polskę
czy gry Grabowskiego z Gombrowiczem (dość przywołać jego fascynujący „Trans-Atlantyk”). Zwłaszcza „Opis obyczajów” okazuje się niewyczerpanym źródłem polskich min, rezerwuarem portretów braci szlachty, wiszącej u klamek, łatwej do manipulowania, chciwej i pozbawionej szerszych horyzontów. Opowieści z czasów saskich, jakie przywoływał nieraz w swoich spektaklach Grabowski, sprawiały osobliwą niespodziankę, okazując się nad podziw aktualne. Choć wydawało mi się, że z „Opisem obyczajów” reżyser rozstał się osiem lat temu podczas inauguracji teatru Tomka Karolaka. Pisałem wtedy:
„Po raz trzeci wchodzi Grabowski do tej samej rzeki, ale źródło bijące z „Opisu obyczajów” Jędrzeja Kitowicza zdaje się nie wysychać, nadal można z niego czerpać niepoliczone przykłady naszej gnuśności, prowincjonalności, zapóźnienia i podziwu dla miernoty. Do muzyki Koniecznego aktorzy głoszą „chwalbę” rządów króla Augusta III i pokpiwają ze Stanisława Poniatowskiego, co obcym wzorom (Unia Europejska?) ulega, przestrzegają przed kołtunem (co we włosach się lęgnie), nadmiernym spożyciem (alkoholu) i licznymi innymi wadami narodowymi.
Spektakl ogląda się dobrze, jak wysokiej próby kabaret, choć z poczuciem, że to już chyba ostatni raz można iść tym samym tropem. Rozwiązania sceniczne, formuła składankowej narracji nie ma już tej samej energii co przed laty – wtedy „Opis obyczajów” (20 lat temu) zaskoczył i podstawiał lustro Polakom, teraz jest tylko lusterko, które ostrzega przed samozadowoleniem, ale przestroga nie brzmi już tak dramatycznie. „Opis” podobać się będzie młodszym widzom, którzy tego pierwszego nie widzieli, bo przecież to teatr markowy, a na otwarcie nowej prywatnej sceny – Teatru YMCA Tomasza Karolaka pasuje jak ulał”.
A jednak się myliłem. Grabowskiego „Opis obyczajów” nie tylko pasował na inaugurację teatru Karolaka, ale raz jeszcze i to silnie wybrzmiał dzisiaj. Oczywiście, że to inny spektakl, co więcej wielowarstwowy, w którym wypisy z Kitowicza z rozrzewnieniem wspominającego epokę saską z jej burdami, swarami, bezprawiem, opilstwem, korupcją, głupotą, zabobonami przeplatają się ze wzniosłymi marzeniami i polemikami z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego, a do tego z komentarzami Witolda Gombrowicza, który z rosnącym zdziwieniem przygląda się polskiemu życiu. I nie może pojąć tego zdziczenia obyczajów i myśli.
Szmery, śmiechy i oklaski
widzów przy otwartej kurtynie zbiera doskonale dobrana grupa braci szlachty. Wszyscy tu grają wybornie: Piotr Cyrwus pieniaczy się bezprzykładnie jako samozwańczy prezes sądowego trybunału, Maja Barełkowska upija się widowiskowo, Tomasz Błasiak łka nad utraconą wielkością, Izabella Bukowska gotowa jest zawsze do zwady, a Wojciech Czerwiński z głuchą rozpaczą biada, że wszystko postradał, a nic nie zyskał u boku możnego pana. Wszyscy razem wprzęgnięci są w idealnie zorkiestrowaną grupę. Monumentalni i wzniośli wtedy, kiedy śpiewają religijne pieśni, budzący podziw wtedy, kiedy zaludniają ogromną scenę Teatru Polskiego – wydaje się wówczas, że jest ich tu znacznie więcej. Liczą się rzec jasna wybrane teksty, śmieszne a straszne, dają wyobrażenie o polskim życiu i minach stawianych od stuleci. Minach, które i dzisiaj nadęte, wyniosłe, a nieszczere i bezmyślnością podszyte tylu wokół stawia wciąż na nowo.
Ten saski folklor, jak widać niekoniecznie skansen, bo nadal żywy i żwawy, konfrontuje Grabowski z Wyspiańskim. I nagle okazuje się, że ta podniosła gadanina zderzona brutalnie z siermiężną rzeczywistością całkiem odkleja się od realiów, że to są byty równoległe, też „miniaste”, tylko podniośle i sztucznie.
Fragmenty z Wyspiańskiego nagrane na wideo i wyświetlane na elipsoidalnym ekranie, twarze aktorów na bliskich zbliżeniach robią wrażenie. Osaczają nie tylko aktorów, ale i widzów. Przejmujący monolog Samotnika (Natalia Sikora) albo pycha purpurata ukazana w monologach na tle Świątyni Opatrzności przez Antoniego Ostroucha (Prymas) pozostają w pamięci; rozwijany i zwijany za dostojnikiem kościelnym czerwony dywan kojarzy się z niepoliczonymi fetami na cześć miłościwie władających.
Rewelacyjnym zabiegiem spajającym tę
opowieść o minach
wciąż pokazywanych i obnoszonych z niejaką dumną stała się „Mimika” Wojciecha Bogusławskiego. Pomysł, aby wpleść w ten spektakl fragmenty najstarszego polskiego podręcznika dla aktorów, poradnika min i gestów, jakie należą się poszczególnym uczuciom i stanom ducha, trudno przecenić. Nie chodzi o to, że porady Bogusławskiego wygłaszane mistrzowsko przez Jana Peszka (Bogusławski) i jego asystentów (Anna Cieślak i Paweł Krucz) biorą rzeczywistość teatralną w nawias, ale że rezonują i ujawniają teatralność, sztuczność polskich min, uwydatniają Gombrowiczowskie dorabianie gęby, upupianie. Współgra to na scenie znakomicie, osiągając szczyty wyrafinowanego komizmu w scenach korekcyjnych, kiedy mistrz i jego asystenci instruują aktorów, jak należy grać. Posuwają się nawet do tego, że próbują pokazywać wzorcowe wykonanie, co – jak wiadomo – bywa niewybaczalnym grzechem niektórych reżyserów. Tak więc zdarzają się w tym spektaklu także całkiem bezinteresowne żarty, skierowane wprost do świata teatralnego.
Najważniejsze jednak jest zogniskowanie spektaklu
wokół kwestii polskości
Po wielokroć wykrzykiwane ze sceny hasło „Polska” wbija nam do głów, że wokół idei polskości skupiła się niemała część polskiej literatury i teatru. Dziwić się temu nie sposób, zważywszy na doświadczenia historyczne i utratę państwowości na wiele lat. Literatura próbowała tę lukę zastępować, pozostawiając mnóstwo utworów, które z nadużywania pojęcia narodu i polskości stworzyły odrębny świat, często egzotyczny i zatruty. Nic dziwnego, że zdruzgotany tym obrotem rzeczy Wyspiański wołał w „Wyzwoleniu”: „A co jest mi wstrętne i nieznośne, to jest to robienie Polski na każdym kroku i codziennie. To manifestowanie polskości. Bo to tak wygląda, jakby Polski nie było, Polaków nie było, jakby ziemi nawet nie było polskiej i tylko trzeba było wszystko pokazywać”.
Spektakl zamykają powtarzane kilkakrotnie słowa Muzy, która nie stawia żadnej kropki nad „i”, ale powtarza pytanie gorzkie, odkrywając, że cała ta sceniczna rzeczywistość, te porywy i ideały, przewodzenie tłumom („idąc niby na czele, tłum z tobą niby…”) to tylko udanie, „jak gdyby…”, gra, sztuka. A jak jest naprawdę? I jak być może? Oto pytania, z jakimi zostawia widzów Grabowski. Po spektaklu, który może uchodzić za summę jego sporów i rozpraw z polskością i o Polskę.