7735741
Ustawiłem wiele pojedynków w przedstawieniach teatralnych. To piękna umiejętność rozwijająca różne sprawności, tyle że na polskich scenach coraz mniej pięknych pojedynków, bo mało się wystawia klasyki. W ogóle teatr ma coś z szermierki. Dziś najczęstszym instrumentem walki jest hejt albo pięść – z Tomaszem Grochoczyńskim, aktorem i reżyserem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Przez szereg lat pełnił Pan funkcje kierownicze, dziekana i prorektora w warszawskiej Akademii Teatralnej, ale przez wiele lat był Pan przede wszystkim aktorem, absolwentem tej uczelni. Którzy z pedagogów byli dla Pana najważniejsi?
Przede wszystkim opiekuńcza pani profesor Rena Tomaszewska i profesor Jan Świderski. Poza tym Zofia Małynicz, Jan Kreczmar, Jan Kulczyński, Władysław Krasnowiecki, Tadeusz Łomnicki, Janina Romanówna, Danuta Wodyńska, Aleksander Bardini, który mawiał: „Aktorem się bywa, człowiekiem się jest”, Ludwik Sempoliński, Marian Wyrzykowski, Edmund Wierciński Henryk Szletyński, Kazimierz Rudzki, Stanisława Perzanowska, Zdzisław Tobiasz, profesor Michałowski od impostacji i kilkoro innych. Cała plejada wielkich pedagogów. Świderski przeżywał wtedy apogeum swoich sukcesów. Jego role w Teatrze Dramatycznym, w którym był dyrektorem, choćby tytułowy „Romulus Wielki” Dürrenmatta, to były wydarzenia. I Świderski podpisał ze mną umowę. Grałem akurat w jakimś spektaklu Jonasza Kofty, na które przyjechał z Poznania Andrzej Ziębiński. Złożył mi szereg propozycji ról, które mogę zagrać w Poznaniu. Bałem się pójść z tym do Świderskiego, bo w ogóle się go baliśmy jak ognia, bo choć był sympatyczny w kontakcie prywatnym, to zawodowo potrafił okrutnie „wpastować” człowieka w podłogę. Ale Świder nie robił problemów, kazał przynieść umowę, która podarł i wyjął koniak, wypiliśmy i milo się rozstaliśmy. W Poznaniu grałem wszystko co mogłem i czego nie mogłem, łącznie z Papkinem, ja 22-letni nowicjusz. Pracowałem kolejno pod dyrekcjami Jerzego Zegalskiego, Andrzeja Ziembińskiego i Romana Kordzińskiego, także teoretyka teatru i znawcy japońskiego teatru kabuki, czarującego człowieka. Dobrze mi było w Poznaniu, byłem tam rozpoznawalny, co mnie, smarkacza kręciło. Do tego dostałem nagrodę rektora Łomnickiego dla najlepszego absolwenta za dwa lata pracy w teatrze. Jednak sytuacja rodzinna sprawiła, że wróciłem do Warszawy, gdzie przez dziewięć lat grałem w STS i Rozmaitościach, zaangażowany przez Andrzeja Jareckiego. Jednak przez cały czas miałem związek ze szkołą, na różnych statusach czyli od 1966 roku jest to już 49 lat. Tu przeżyłem jako student marzec 1968 roku, tu podpisywaliśmy petycję przeciw pobiciu kolegów i zdjęciu ze sceny Narodowego „Dziadów” Dejmka, ORMO-wcy z Żerania tu nam robili pikiety pałkami w zanadrzu. To były w ogóle inne czasy, czasy wspólnoty, bardzo chcieliśmy być ze sobą i wiele czasu ze sobą spędzaliśmy. Do moich najlepszych przyjaciół należał choćby utalentowany i uczony kolega Ryszard Peryt.
Coś mi się zdaje, że szczególnie ważnej dla Pana postaci Pan nie wymienił: profesora Sławomira Lindnera…
Sławomir Lindner – opowieść na pół litra. „Dziadek”, tak go nazywaliśmy, był przedwojennym oficerem i później oficerem Armii Krajowej, jednym z adiutantów Grota Roweckiego. Obrońca Helu w 1939 roku, kilka razy podrywał żołnierzy do walki na bagnety. Wspaniały szermierz i jeździec, elegancki pan. Jego asystentem był Krzysio Kowalewski, a ponieważ odszedł, a ja byłem bardzo wysportowany a poza tym interesowała mnie staropolszczyzna, dawne obyczaje, więc przyjąłem od profesora propozycję asystentury u niego. Prowadził szermierkę sceniczną, która jest inna niż sportowa, i pantomimę. Niestety, profesor Lindner wkrótce potem zmarł. Stało się to na stacji benzynowej pod mostem Poniatowskiego. A skoro o ważnych dla mnie postaciach mowa, to wspomnę jeszcze choćby o Bohdanie Korzeniewskim, który chyba wszystko lub prawie wszystko wiedział o teatrze.
Wspomniał Pan o szermierce scenicznej, która okazała się ważnym składnikiem Pana pracy teatralnej i pedagogicznej. Przed laty oglądałem przedstawienie adaptacji „Trzech muszkieterów” Dumasa w Teatrze im. J. Osterwy Lublinie i to właśnie Pan przygotowywał do szermierki tytułowych bohaterów i ich rywali.
To prawda, zresztą ustawiłem wiele pojedynków w przedstawieniach teatralnych. To piękna umiejętność rozwijająca różne sprawności, tyle że na polskich scenach coraz mniej pięknych pojedynków, bo mało się wystawia klasyki. W ogóle teatr ma coś z szermierki. Dziś najczęstszym instrumentem walki jest hejt albo pięść.
Zagrał Pan sporo ról filmowych. Zapamiętałem Pana m.in. z roli Ludwika Waryńskiego w „Białym mazurze” Wandy Jakubowskiej z 1977 roku. To była realizacja zrobiona z dużym rozmachem produkcyjnym. Jak ją Pan wspomina?
To przede wszystkim pamięć samej pani Wandy, niezwykłej indywidualności. Pierwotnie Waryńskiego miał grać Jerzy Radziwiłowicz, kiedy jednak Jakubowska zobaczyła mnie, powiedziała, że jestem jak z podobizny autentyku. Paliła sześćdziesiąt sztuk papierosów „Caro” i wypijała dwa koniaki „Soberano” dziennie. Później była też na moim ślubie. Była twardzielką, zasuwała jak maszyna. Wiedziała wszystko o wszystkich członkach ekipy. Nie zjadła posiłku na planie, dopóki nie zjadł ostatni statysta. Miała zwyczaj turystycznego poznawania okolic planu i brała na te wycieczki innych. Świetna baba.
Przez lata uczestniczył Pan w egzaminowaniu i przyjmowaniu do Akademii kolejnego rocznika młodych ludzi pragnących być aktorami. Jakie wynosi Pan z tego wnioski i wrażenia jako wieloletni pedagog i rektor tej uczelni?
Trudno precyzyjnie uchwycić wszystkie przemiany na przestrzeni takiego szmatu czasu. Przy wszystkich różnicach stylu gry, zmianach techniki, niezmiennie najważniejszą cechą aktora pozostaje wyobraźnia. Z tym, że o ile lata temu wiadomo były, że szkoła kształciła przede wszystkim dla teatru, o tyle dziś nie bardzo wiemy do czego mamy kształcić młodych ludzi. Dziś z kolei mają oni, przynajmniej potencjalnie, znacznie więcej możliwości: seriale, film, teatry klasyczne i offowe, reklama. Tylko tak naprawdę nie bardzo wiadomo, w jakim celu mają się uczyć średniówki. W kształtowaniu młodego adepta zawodu w szkole teatralnej zawsze były dwie generalne opcje: jedna oparta na rosyjskim modelu mistrza i druga oparta na różnorodności. Ja jestem za różnorodnością. Ale tak naprawdę jako dziekan i prorektor byłem przede wszystkim obciążony urzędowaniem i podpisywaniem setek kwitów. Szkoła teatralna ciągle traktowana jest jak politechnika, bez należytego uwzględnienia jej specyfiki.
Dziękuję za rozmowę.
(wywiad nieautoryzowany)
Tomasz Grochoczyński – ur. 26 marca 1948 w Otwocku. Absolwent PWST w Warszawie (1970). Teatr Dramatyczny w Poznaniu – 1970-1972, Teatr Polski w Poznaniu – 1972-1973, Teatr Rozmaitości w Warszawie – 1973-, Teatr Komedia w Warszawie – 1982-1985, Teatr im. J. Szaniawskiego w Płocku (1985-1990 jako dyrektor artystyczny i naczelny). Od 1996 wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie. W latach 2008-2012 dziekan wydziału aktorskiego tej uczelni, w latach 2012-2016 prorektor do spraw studentów. Role teatralne, m.in. Szatan w „Kordianie” J. Słowackiego, Papkin w „Zemście” A. Fredro, Falstaff w „Henryku IV” W. Szekspira, Kasztelan w „Nowym Don Kichocie” A. Fredro. Od wielu lat specjalizuje się w układzie pojedynków i szermierki w licznych przedstawieniach, a także sam reżyseruje, m.in. „Trzech muszkieterów” A. Dumasa, „Zemstę” A. Fredro. W Teatrze Telewizji, m.in. w „Carmilli” J. Sheridana le Fanu, „Przebudzeniu wiosny”. F. Wedekinda, „Otellu” W. Szekspira. Role filmowe, m.in. w „Pani Bovary, to ja” Z. Kuźmińskiego, „Biały mazur” W. Jakubowskiej, „Ogniem i mieczem” J. Hoffmana, a także w licznych serialach, m.in. „Dyrektorzy”, „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, „07 zgłoś się”, „Alternatywy 4”, „Samo życie”.