Nałogi to specyficzna choroba, z którą tak naprawdę nieliczni potrafią sobie poradzić. Wymaga ona bowiem nie tylko fachowej pomocy, ale i determinacji samego pacjenta.
W Polsce problem leczenia uzależnień zepchnięto na różnego rodzaju stowarzyszenia, kluby i organizacje. Państwowych placówek jest tak niewiele, że niektórzy nawet nie wiedzą o ich istnieniu.
Jeśli więc leczeniem zajmuje się człowiek „po kursie”, to nic dziwnego, że trudno przebić się z informacją o tym, że jest to choroba. Ciężka i śmiertelna. Wciąż dominuje przekonanie, że pijak sam sobie winny. Dokładnie to samo można powiedzieć o zawałowcach.
A jeśli więc WHO zakwalifikowało to jako chorobę, to jej leczeniem powinni zająć się lekarze i przygotowani do tego specjaliści, nie zaś szamani stojący na czele jakiś grup. Niejednokrotnie powstałych jedynie po to, by wyrwać pieniądze z NFZ lub NGO-sów.
Wszelkiego rodzaju ośrodki anonimowych uzależnionych, mają racje bytu, ale jako wspomagające grupy samopomocowe. Owszem, niektórym one pomogły, sam znam takie przypadki, często jednak bywa, że bardziej szkodzą, niż pomagają. Chorzy na różnego rodzaju przewlekłe choroby, również zrzeszają się w takich grupach i to pomaga im przetrwać. Jednak główną terapią zajmują się ludzie wykwalifikowani. Ale to temat na osobny tekst i pewnie wywoła on burzę.
Pojawiły się na świecie ośrodki, w których – jak twierdzą – przywracają alkoholików do stanu pierwotnego, sprzed uzależnienia. Wiem, brzmi to komicznie, ale w USA są już bardzo popularne, twierdzą, że leczą nałogowców, a po odbytej terapii pacjenci mogą sobie pić w sposób kontrolowany. Nawet wymyślili jakieś aplikacje na telefon, które w tym pomagają.
Kreatywni sprzedawcy złudzeń znaleźli niszę, na której zapewne zbiją kapitał. Najlepiej sprzedają się marzenia, a marzeniem alkoholika jest móc pić.
Gminne komisje rozwiązywania problemów alkoholowych, przyczyniają się do utrwalenia panującego u nas stereotypu. Stereotypu, że leczeniem alkoholików zajmują się kluby AA. Zamiast do lekarzy, to ludzi z problemem odsyłają na mitingi, po których podopieczni idą do pobliskiego sklepu po codzienne pół litra. Najważniejsze, że mają zaświadczenie, które pokażą kuratorowi.
Na odtruciach alkoholowych i detoksach dla narkomanów lądowałem wielokrotnie. Przywiezionego, ledwo żywego człowieka, przerabiają na istotę sprawnie funkcjonującą i wypuszczają w miasto.
Rodzina często się nabiera, że tego rodzaju odtrucie, to terapia. W tym przekonaniu niejednokrotnie utrzymują bliskich sami uzależnieni. Którzy, gdy tylko poczują się trochę lepiej rychło, na nowo zatapiają się w swoich ukochanych nałogach. Nieważne, że kilka dni wcześniej, podczas delirki i jeszcze w telepawce, twierdzili, że już nigdy, ani kropli, żadnej kreski itp. Zabawnie spotkać ich po jakimś czasie na kolejnym detoksie w kolejnej delirce.
Zawsze, po każdym odtruciu, po każdej dotychczasowej terapii – a niektóre były naprawdę długie, w jednym z ośrodków Monaru spędziłem odizolowany od świata ponad 7 miesięcy – wiedziałem, że przyjdzie taki dzień, w którym zawieje wiatr i wszystko wróci.
Wydawało mi się, że już jestem skazany na życie z piętnem nałogowca i w moim przypadku powrót do normalnego świata nie jest już możliwy. Przecież tyle razy podejmowałem terapię, i nic. Co najwyżej udawało mi się wytrwać jakiś czas w abstynencji, kradnąc tym samym nałogowi niewielki fragment swojego życia.
Wódka, denaturat, opiaty, amfetamina i cały bagaż nałogów, który zdążyłem już sobie uzbierać. A w rezultacie, ulica, ławka, kradzieże i dawni znajomi dyskretnie odwracający wzrok na ulicy, oraz nowi – lokatorzy dworcowych ławek, śmietników i podmiejskich lasków. W tym drugim przypadku jest duża rotacja. Tryb życia i popełniane przestępstwa zmuszają do ciągłej migracji. Ktoś siedzi, ktoś umarł, a ktoś zwyczajnie przepadł.
Średnia życia, w tym środowisku jest zatrważająco niska. Pojawiają się za to nowe postacie, świeżo po upadku. Kompani chętnie przyjmą każdego do swojego grona, bo wiadomo w grupie raźniej, a nowa twarz w marketach nie budzi podejrzeń i początkowo kradzieże uchodzą na sucho. Poza tym, takim świeżakiem można się wyręczać. Jest więc bardzo przydatną i pożądaną zdobyczą.
Minęło kilka lat od kiedy mozolnie i świadomie zacząłem wyczołgiwać się z największej otchłani dna w jaką się władowałem, i ostatniego ciągu alkoholowego z denaturatem w tle. Chociaż próby wyjścia podejmowałem od kiedy pamiętam to jeszcze nigdy nie dążyłem do tego z taką determinacją.
Wyrwać się z dna, z totalnego upadku, krzyżowej sieci nałogów, wieloletnich nawyków, ulicy i kreatywnej kombinacji w zdobywaniu pieniędzy, to beznadziejne pełznie ku górze, ze świadomością porażki.
Kilkanaście razy wychodziłem ze szpitali, odtruty i teoretycznie gotowy do rozpoczęcia nowego życia, ale robal nałogu wciąż siedział w głowie. I drążył. Drążył tak długo, że prędzej czy później wszystko wracało. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo z jakiej przyczyny, a często i bez, w pełni świadomie wracałem do swoich nałogów, by po kilku miesiącach ponownie wylądować w szpitalu. Pakowałem się w wielomiesięczne ciągi, z których samodzielne wyjście jest niemożliwe.
Przypadek jednak sprawił, że udało mi się trafić na właściwą placówkę. Na państwową przychodnię zajmującą się leczeniem uzależnień, z wykwalifikowanym i pełnym pasji personelem. To dzięki nim stanąłem pewniej na nogach i uwierzyłem, że być może jeszcze nie wszystko stracone.