Wydaje mi się, że jedną z najbardziej ulubionych przez ludzi o prawicowych poglądach liter alfabetu, jest litera „s”. Codziennie kilkakrotnie w telewizji i radiu słyszę słowo „sukces”, zaczynające i kończące się tą właśnie literą.
Nauczyłem się tego słowa i rozumiałem jego znaczenie jeszcze jako kilkuletnie dziecię, grubo przed II wojną. Ze zmiennym natężeniem dochodziło do mnie w każdej ustrojowej chorobie, na jaką zapadaliśmy. O cennym sukcesie mówił w 1938 roku przyjaciel ojca po powrocie z ważnych rozmów biznesowych w Szwajcarii. Z wieloznacznym uśmiechem wspominał o swoich sukcesach na koedukacyjnych koloniach, bardzo przystojny kolega z gimnazjum.
Sukces
Sukcesem nazywał wysoki oficer II Armii Kanadyjskiej w 1945 roku dwudniową strzelaninę z kilkudziesięcioosobową grupą SS-manów. Byliśmy wtedy wyzwolonymi jeńcami z Powstania Warszawskiego, umundurowanymi, zaliczonymi do sił pomocniczych i uzbrojonymi w niemal zabytkowe Lebele wyciągnięte z francuskich magazynów. Zmusiliśmy tę grupę SS do poddania i przekazania władzom kanadyjskim jakiegoś generała SS, którego nazwiska nie pomnę.
Rzadkie wówczas spotkania z tym słowem nauczyły mnie, że brzmi ono bardziej wiarygodnie wtedy, gdy jest elementem pochwał kierowanych do drugiej osoby, grupy ludzi czy organizacji. Zdecydowanie mniej wierzę w sukcesy traktowane jako element, czy nawet podstawa samochwalstwa, czyli chwalenia siebie. A ono jest zawsze fundamentem narastającej megalomanii, czyli – według najkrótszej definicji – „przesadnego przekonania o własnej wartości”.
Od kilku lat, od chwili przejęcia władzy przez PIS i jego przybudówki, mamy właśnie taką sytuację. Słowo sukces weszło niemal do codziennego słownika. Sukcesy PISu mają oczywiście różny ciężar gatunkowy i mogą mieć znaczenie tylko lokalne, wewnątrzpartyjne, polityczne i – oczywiście – ogólnonarodowe. Ogłaszane przez działaczy od sołtysa do premiera mają wprawiać nas w zachwyt, ale coraz częściej nas irytują albo rozbawiają.
Sukcesem w Polsce drugiej dekady drugiego tysiąclecia bywa wycięcie drzew i zabetonowanie rynków i skwerów, sukcesem jest nieudolność powodująca wstrzymywanie dopływu funduszy z UE;. Sukcesem jest oczywiście utrzymywanie społecznego poparcia dla PIS, coraz wyraźniej zależnego od rozdawania pieniędzy wiernym obywatelom. Ich dochody też wprawdzie nie nadążają za inflacją, ale przynajmniej mogą wchodzić w rolę nowej elity. Bo sukcesem jest także takie „operowanie” statystyką, abyśmy byli dzięki obecnej władzy – „bardzo bogatym” państwem.
Wisienkami wieńczącymi piramidy naszych osiągnięć są obietnice wielkich sukcesów, jakie obecny rząd będzie uzyskiwał w najbliższych i trochę dalszych latach. Ich przykładami są niektóre inwestycje zaczynane jeszcze za poprzedniej władzy. Takim przykładem był ostatnio port lotniczy w Radomiu, ze zmienioną w ostatniej chwili nazwą na Warszawa – Radom. Dlaczego? Zapewne dlatego, że jakiś bardziej rozsądny analityk zwrócił podnieconemu rządowi uwagę, że popyt europejski i krajowy na rejsy do (a tym bardziej z) mało znanego Radomia, może nadal nie wystarczać na utrzymanie tego lotniska. Traktowanie go, jako jednego z filialnych obiektów stołecznej metropolii dawało nadzieje poprawy sytuacji. Osobiście wątpię – mimo znanego argumentu jednego z członków obecnej władzy, że z Radomia jest przecież bliżej niż z Warszawy do ulubionych przez Polaków plaż Egiptu czy Tunezji.
Suwerenność
Litera S jest tradycyjnie uwielbiana przez rządy i polityków o skłonnościach autorytarnych. Nie chcę tu sięgać do odległych wspomnień, kiedy dwie litery S, pisane w formie błyskawic, stanowiły skrót nazwy elitarnej organizacji gnębiącej nas i niemal wszystkich naszych sąsiadów. Ale ostatnio u nas partia polityczna, zmieniając nazwę, nie oderwała się od tej litery, zastępując Solidarność – Suwerennością.
Na konwencji tej partii, którą z daleka obserwowałem, dawano do zrozumienia, że nasza suwerenność jest zagrożona nie tylko przez imperialne upodobania wielkiego wschodniego sąsiada, ale także przez zachodnią Europę.
Wysłuchałem licznych opinii działaczy prawicy na ten temat i – stwierdzam to z żalem i obawą o moją krótką przyszłość – nie tylko ich nie podzielam, ale uważam za politycznie i społecznie szkodliwe.
Polska suwerenna, czyli pisząc po polsku – niepodległa – to taki kraj, który sam wybiera sobie parlament i rząd. Wybrani przedstawiciele i władcy mają pełną swobodę podejmowania decyzji regulujących lub dezorganizujących życie obywateli, oraz swobodę kształtowania stosunków z innymi państwami, zarówno demokratycznymi, jak i hołdującymi innym formom sprawowania władzy.
Taki teoretyczny stan niepodległości Polski (potwierdzany także w mądrzejszych definicjach) w obecnej rzeczywistości istnieje. Ale właśnie teoretycznie. Bo w praktyce żaden kraj nie jest w pełni suwerenny. Jego rozwój, a czasem także egzystencja, zależy od wielu czynników, do których klucze mają bliżsi i dalsi sąsiedzi. Siła oddziaływania tych czynników może być różna i zmienna, ale zawsze istnieje. Może budzić u obywateli uczucia niechęci, a nawet wrogości, ale może też rodzić sympatię i poczucie wspólnoty. Polska jest tu dobrym przykładem. Upraszczając – przez wiele lat, jako PRL, byliśmy politycznie i gospodarczo zależni od byłego ZSRR, a dzisiaj (już widzę tych, którzy się na mnie obrażają) rozkwita nam coraz silniejsza zależność od UE i NATO, oraz jeszcze silniejsza od USA, dla których stajemy się jednym z głównych klientów kupujących masowo drogie towary, jakimi jest uzbrojenie. I proszę mi nie wmawiać, że ta zależność jest mniejsza. Ma oczywiście inny, nie „siłowy”, bardziej polityczno-finansowy charakter, ale w wielu płaszczyznach nie pozwala na całkowicie samodzielne podejmowanie decyzji. W tej dziedzinie jestem zresztą niepoprawnym maksymalistą i kiedyś już pisałem, że – moim zdaniem – za 100, a może nawet za 50 lat, temat „Zjednoczonych Państw Europy” będzie poważnie dyskutowany, albo już realizowany.
To wszystko nie znaczy, że niewielka, ale aktywna, partia polityczna, przywiązana do litery „s”, nie może słowa „suwerenna” umieszczać w swojej nazwie. Ma jeszcze przed sobą wiele możliwości, bo Polska może być także „spokojna”, „solidna”, „swobodna”, „samodzielna”, a nawet – co brzmi i realizuje się gorzej – „samokrytyczna”.
„T” po „s”
W alfabecie po literze „s” jest „t”. Mnie się kojarzy z tortem, terrorem i z torreadorem. W ZPP, czyli Zjednoczonej Polskiej Prawicy ten sąsiad ulubionej „s” kojarzy się ostatnio wyłącznie z Tuskiem. Zaczynam podejrzewać, że jest prowadzony jakiś konkurs z cennymi nagrodami, na wymyślanie negatywnych cech charakteru, podejrzanej przeszłości, niecnych zamiarów i morderczych skłonności osoby, noszącej takie nazwisko. Przypomina to program kabaretowy „Pożar w burdelu”. Pod wpływem tej osoby coś się zaczyna palić i grozi poważną katastrofą. Zarówno goście jak i personel „interesu” tworzą zapory przeciwogniowe i szukają korzystnych finansowo dróg ucieczki i miejsc ukrycia. Starają się też zniszczyć „podpalacza”, obniżyć jego polityczne znaczenie, eliminować objawy okazywanej mu sympatii.
Mój kilkakrotnie już wspominany doradca, nurek śmietnikowy z wyższym wykształceniem, twierdzi, że to się nie udaje. Pan Tusk objeżdża Polskę i spotyka się z wyraźnie bardziej szczerą i większą sympatią, niż przedwyborczy podróżnicy konkurencji.
Jak zwykle u nas, nic nie jest przesadzone, bo wiemy z doświadczenia, że można się poślizgnąć nawet na ośmiorniczkach. Jeśli jednak opozycyjne partie odrobią lekcje z arytmetyki i poskromią wygórowane ambicje, to może doczekam nowego okresu spokoju i ciepłej wody w kranie.