8 grudnia 2024

loader

Widelec we francuskim gardle

Obraz dzisiejszej Francji uginającej się pod ciężkimi kłopotami i coraz mniej słodkiej, jakże kontrastuje z dawnym obrazem „la douce France” („słodkiej Francji”).

Autorzy zbioru „Jarzmo wielkości Francji” cytują słowa Charles’a de Gaulle: „Moja emocjonalna strona ma tendencję do wyobrażania sobie Francji jako księżniczki w bajce lub Madonny na freskach, mającej podniosłe i wyjątkowe przeznaczenie, że Opatrzność stworzyła ją albo do pełnego sukcesu, albo przykładowych nieszczęść. Jeśli mimo to w jej działaniach przejawia się przeciętność, uderza mnie absurdalna anomalia. Pozytywna strona mojego intelektu upewnia mnie jednak, że Francja nie jest sobą, dopóki nie znajduje się w pierwszym szeregu”.

Kultura francuska nie istnieje?

Z tego nieuchronnie i logicznie wynika, że Francja już nie będzie sobą. Czegoż jednak można się spodziewać, skoro prezydent Emmanuel Macron, wychowanek prestiżowego humanistycznego paryskiego Liceum Henryka IV i nauczycielki literatury francuskiej w tej szkole, powiedział wkrótce po tegorocznym majowym wyborze, że nie istnieje nic takiego, jak kultura francuska? Jak bardzo podobne sformułowanie ucieszyłoby niechętny Francji reżym PiS, a wiceministra Obrony Bartosza Kownackiego w szczególności! Autorzy zbioru wywiadów, Agaton Koziński i Marcin Darmas nie kryją swojego krytycznego i niechętnego stosunku do współczesnej Francji, który ma źródło w ich prawicowo-konserwatywnych poglądach i w ich niechęci do tradycyjnego, laickiego progresywizmu Francji, jej twardej świeckości, sceptycyzmu w stosunku do religii, która jest niemal częścią jej genius loci, jej mentalnego klimatu. Ich pierwotnych źródeł trzeba upatrywać w dziedzictwie Oświecenia i Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a ukoronowania w ustawie o rozdziale Kościoła od Państwa z 1905 roku, dokonanej przez rząd radykalnego antyklerykała Émila Combes. W tych zresztą cechach Francji autorzy wywiadów czy raczej ich polscy interlokutorzy upatrują części przyczyn obecnych kłopotów Francji. Widzą ją jako kraj, który wyrzekłszy się chrześcijańskiego dziedzictwa „najstarszej córy Kościoła” brnie nieuchronnie w poddaństwo wobec islamu stającego się we Francji coraz potężniejszą siłą.

Uległość, samobójstwo, zarzynanie, depresja, dekadencja, kapitulacja

„Uległość” Michela Houellebecqa, „Samobójstwo francuskie” Erica Zemmoura, „Zarzynany kraj” Nataszy Polony, „Smutna tożsamość” Alaina Finkelkrauta, „Dekadencja” Michela Onfraya czy „Czasy kapitulacji” Chantal Delsol, ten pakiet książek opisujących „wielką smutę” współczesnej Francji przywołują autorzy jako dodatkowy znak legitymizacji ich poglądów i diagnoz. Z tego wizerunku wyziera rzeczywistość społeczeństwa, które z tradycyjnej roli wcielenia hedonizmu („szampan, ostrygi, kankan”), miłości i radości życia stało się synonimem społeczeństwa depresyjnego.

Wobec islamizacji

Zgodnie z regułą Hitchcocka, że dobry thriller zaczyna się od wybuchu bomby atomowej, a potem napięcie stale rośnie, w pierwszym wywiadzie, z Pascalem Brucknerem powiada on, że warunkiem przeżycia Francji jest to, by „odzyskać kontrolę nad całym terytorium Francji, bo dziś są całe dzielnice zdominowane przez muzułmanów. To właściwie ostatni moment. Naprawdę obawiam się, że Francja stoi na krawędzi wojny domowej”. I dodaje: „Uważam, że policja i wojsko muszą odbić każdą francuską dzielnicę, w której dziś dominują muzułmanie”. W takim razie, także na podstawie własnych obserwacji francuskich na miejscu uważam, że Francja jest stracona, bo sformułowane przez Brucknera postulaty nie są możliwe do spełnienia nie tylko z powodów demograficznych, ale przede wszystkim filozoficznych, mentalnych, psychologicznych, społecznych i w końcu politycznych. We Francji nie ma siły, która mogłaby uruchomić taką logikę samoobrony przed islamizacją. Jest na to za późno, bo masa krytyczna ludności muzułmańskiej przekroczyła czerwoną linię bezpieczeństwa-niebezpieczeństwa. Z dwudziestu wywiadów z francuskimi intelektualistami, z dodatkiem jednego intelektualisty-artysty polsko-francuskiego, Andrzeja Żuławskiego, które składają się na tę książkę, wyłania się obraz owładniętej kryzysem Unii Europejskiej i owładniętej kryzysem Francji, przy czym wydaje się nawet, że kryzys tej drugiej jest znacznie trudniejszy do przezwyciężenia. Nie jest to obraz spójny, lecz migotliwa mozaika różnych, często sprzecznych poglądów. I tak Chantal Delsol krytykuje centralizm państwa francuskiego i jego nadmiernie opiekuńcze cechy pozbawiające ludzi instynktu samozachowawczego. Rozmowy składające się na blok „Islam i zamachy terrorystyczne” pozostawiają wrażenie bezradności Francji wobec narastającej islamizacji. Jednak tylko jeden rozmówca, Pierre Manent nieśmiało wychodzi naprzeciw sugestiom polskiego interlokutora, że głównym źródłem dramatu Francji jest jej odwrócenie się od dziedzictwa chrześcijańskiego. Także Manent dobitnie uzmysławia, że „Les Trente Glorieuses” czyli 30 wspaniałych lat prosperity i dobrobytu Zachodu lat – mniej więcej i umownie ujętych – 1960-1995, to już tylko zamknięta historyczna epoka. Nawiązując do kwestii muzułmańskiej we Francji, Manent zwraca uwagę na rosnące wpływy finansowe krajów Zatoki Perskiej we Francji i wprost proporcjonalną utratę tych wpływów przez rdzenną Francję, także w prestiżowych instytucjach francuskiej nauki i kultury, takich jak Luwr czy Sorbona. O prezydencie Emmanuelu Macronie w tych rozmowach mówi się mało i sprawia to wrażenie braku wiary w szanse na odegranie przez niego opatrznościowej roli i tylko Georges Mink ma trochę wiary w niego, bardziej jednak konwencjonalnej niż szczerej. Mink wyraża też wiarę w odbudowanie dobrych relacji Francji z Polską, a stan obecny określa jako „widelec tkwiący we francuskim gardle”. Najmocniejsze kwestie padają jednak w wywiadach tworzących podrozdziały z bloków „Islam i zamachy terrorystyczne” i „Charlie Hebdo”. Generalnie jednak można z nich wywieść wrażenie, że francuscy intelektualiści nie mają recepty na rozwiązanie tej kwestii i też żaden z nich nie wskazuję na tę receptę, którą podsuwa Pascal Bruckner.

Intelektualiści-winowajcy

Podrozdział „Intelektualiści” odbiega od francuskiego leitmotiwu, ale najbardziej nasycony jest konfrontacyjnym stylem narzucanym w stylu katolickiego prozelityzmu przez obu polskich dziennikarzy niektórym rozmówcom reprezentującym francuski laicyzm i progresywizm. Momentami „nasi wysłannicy w Paryżu” bywają bardzo obcesowi i agresywni w obronie swoich „wartości”. I nawet sam tytuł podrozdziału jest wyraźnym nawiązaniem do słynnych „Intelektualistów” Paula Johnsona, który jako pierwszy dał, przed ponad dwiema dekadami, hasło do uznania intelektualistów za głównych winowajców największych nieszczęść XX wieku.

Arabia Francuska?

To tyle z ważniejszych wątków, wywiedzionych z lektury „Jarzma wielkości Francji”. Nieczęsto jednak tak się zdarza, że nasza lektura wywołuje skojarzenia z osobistymi doświadczeniami i obserwacjami, wynikającymi z tak zwanej autopsji. Od niezapomnianych dni, sprzed 36 lat (lato 1981), gdy wędrowałem po Paryżu rozanielony i z poczuciem pełnego bezpieczeństwa, znacznie większego niż w Polsce, do 5 maja obecnego roku, gdy idąc bulwarem Bonne Nouvelle w stronę placu de la République, nieopodal bramy Saint Denis tzw. cudem uniknąłem co najmniej zranienia, a w najgorszym razie nawet śmierci, gdy wraz z moimi towarzyszkami wieczornego spaceru odskoczyłem w ostatniej chwili przed jadącym po chodniku autem bagażowym prowadzonym przez młodego, najprawdopodobniej, Araba, ściganego przez radiowóz policyjny – wielokrotnie we Francji byłem i wiele zaobserwowałem. Z każdym kolejnym pobytem, zwłaszcza w ostatnim pięcioleciu, coraz bardziej czułem, że Francja upodabnia się duchowo, mentalnie i psychologicznie do tego kraju, który z imponującą artystyczną precyzją ukazuje w swoich powieściach Michel Houellebecq. Ową „wielką smutę”, depresję, nastrój kapitulacji i zobojętnienia rdzennego społeczeństwa francuskiego, jaki wyziera szczególnie z groteskowo-ponurej „Mapy i terytorium” oraz szyderczo-dystopijnej „Uległości”. Chodząc tej wiosny całymi dniami po Paryżu miałem wrażenie, że czuję, iż to miasto pachnie prozą Houellebecqa. Chyba najtrafniejszym byłoby tu słowo „dekadencja”, którego jako tytułu swojego eseju użył radykalnie lewicowy i ateistyczny filozof Michel Onfray. To właśnie świadectwo intelektualne radykalnie lewicowego autora „Dekadencji” sprawia, że lęku przed islamizacją Francji nie można wygodnie zwekslować na reakcyjne obsesje nacjonalistycznej prawicy. Zauważyłem jednocześnie, że poglądy wyrażane przez Houelelbecqa, Onfraya czy Erica Zemmoura w jego „Samobójstwie francuskim” nie cieszą się powszechną sympatią. Traktowani są oni jako ludzie naruszający specyficznie francuską poprawność polityczną, jako kasandryczni maniacy naruszający próby zachowania przez Francuzów błogiego spokoju, jako wrogowie klasycznych, francuskich oficjalnych ideałów republikańskich spod znaku „Liberté, Égalité, Fraternité”. Na uwagi niektórych zaniepokojonych publicystów, że „nie ma już Francji, lecz „Arabia Francuska”, a nawet „Negro-Arabia Francuska” pojawiają się na ogół reakcje nieprzychylne, a co najmniej sceptyczne.

Com widział…

A jednak nie sposób przejść do porządku dziennego choćby nad niektórymi zdarzeniami, jakie miałem okazję odnotować podczas mojego, wspomnianego tegorocznego pobytu we Francji, podczas majowych wyborów prezydenckich. Zaliczam do nich wieczorny moment, gdy nie mogłem przejść ulicą Poissonnière z powodu zatarasowania ulicy przez modlących się na chodniku i jezdni muzułmanów. Gdy przeczytałem prasową notatkę o tym, że pewna młoda kobieta, rodowita paryżanka nie została wpuszczona, z powodu płci, do prowadzonego przez Tunezyjczyka baru w podparyskiej miejscowości nieodległej od Aéroport Charles de Gaulle. Gdy widziałem nobliwego starszego pana, Francuza wijącego się w pokornych pokłonach i przeprosinach przed młodzieńcem pochodzenia, jak wskazywała jego powierzchowność, arabskiego, który wydzierał się na niego z takiego oto błahego powodu, że ten przypadkowo potrącił go na chodniku. Gdy czytałem o „strefach bezprawia” rozciągających się w północno-wschodnich częściach Paryża i aglomeracji paryskiej. O zapachu potraw, głównie, północnoafrykańskich, które całkowicie niemal wyparły dawne, legendarne paryskie zapachy nawet nie wspomnę, jako o zjawisku drugoplanowym. Nie zamierzam tu ulegać niby-lewicowym przesądom i twierdzić że nic się nie dzieje. Bliska mi francuska, lewicowa, otwarta, sceptyczna, ateistyczna, humanistyczna, mądrze kiedyś hedonistyczna kultura francuska, od Woltera do Sartre’a, jest w odwrocie i nic nie daje podstaw do nadziei, że uniknie ona powolnej anihilacji. Jeśli niektórzy przedstawiciele radykalnej lewicy francuskiej i zachodnioeuropejskiej wybrali rolę adwokatów islamistów przed krytyką ze strony demokratycznej i laickiej Francji tylko dlatego, że widzą w niej „burżuazyjne, szowinistyczne, rasistowskie świnie” i swą postawę postrzegają jako przejaw lewicowości, to w takim promowaniu najciemniejszych czarnosecinnych sił widzę tylko ich zgubę i za taką „lewicowość” odmownie dziękuję. Zachowują się oni bowiem jak ci burżuje ze znanego powiedzenia Lenina, którzy dla chwilowego i wątpliwego zysku sprzedadzą sznur, na którym zostaną powieszeni, jako wyciśnięci niczym cytryna pożyteczni idioci. Swoją drogą, lewica, która popiera najbardziej nieludzką, antyhumanistyczną, w tym antykobiecą, niewolniczą, brutalną formę religii jaką jest radykalny islam, to jakaś aberracja, a nie lewica. I by tak myśleć, nie trzeba być nacjonalistą, którym nie jestem. Wystarczy mieć oczy i uszy otwarte i wnioskować bez jakichkolwiek uprzedzeń. Naprawdę nie mam problemu z wyborem między laicką, demokratyczną, sui generis lewicową Republiką Francuską a najgorszym, najmroczniejszym rodzajem religianctwa, ciemnoty, ucisku i opresji jakim jest coraz butniejszy w tym kraju radykalny islam. Przed którym w końcu mogą skapitulować wcale nie tylko Francuzi, ale także ci obywatele czy mieszkańcy Francji pochodzenia afrykańskiego, owi spokojni, sympatyczni sklepikarze z sąsiedztwa, którzy chcą być lojalni wobec Republiki, ale którzy kiedyś, ze strachu czy konformizmu mogą dać się pociągnąć przez radykalnych, wojowniczych islamistów.

Czy Francja przywdzieje nikab?

Jeśli mam odpowiedzieć na to pytanie kierując się prostym wnioskowaniem z faktów, to moja odpowiedź musi zabrzmieć niestety negatywnie. Czy spełni się więc smutne przewidywanie zawarte w tytule jednego z artykułów tygodnika „L’Express” sprzed ponad dwudziestu lat: „Czy w 2050 roku będziemy jeszcze Francją?” Obawiam się, że to pytanie jest nie tylko nadal aktualne, ale dziś bardziej naglące co do daty.

trybuna.info

Poprzedni

Turniej mistrzyń w Singapurze

Następny

Korona dla Nikolicia