Wydanie przez Rosję agresywnej wojny Ukrainie stanowi bardzo istotny punkt zwrotny w dziejach stosunków międzynarodowych po zakończeniu zimnej wojny.
Uzasadnionemu oburzeniu na rosyjską agresję i – powszechnemu w Polsce – życzeniu, by z tej wojny Ukraina wyszła zwycięsko, towarzyszyć powinna poważna refleksja nad charakterem wojny w obecnym stuleciu, a więc także nad tym, jakie są realistyczne (co nie musi znaczyć zgodne z naszymi pragnieniami) warunki przywrócenia pokoju, a zwłaszcza zapobieżeniu takiej eskalacji wojny, która zagroziłaby ogólnoświatową katastrofą nuklearną.
Wojna rosyjsko-ukraińska nie jest pierwszą wojną w obecnym stuleciu, choć pod kilkoma ważnymi względami różni się od wojen ją poprzedzających. W pierwszej dekadzie obecnego stulecia byliśmy świadkami dwóch wojen na Bliskim Wschodzie, zainicjowanych uderzeniami wojskowymi Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (z mniej lub bardziej istotnym udziałem niektórych innych państw Sojuszu Atlantyckiego, w tym Polski). Były to wojny z Afganistanem (2001-2021) i z Irakiem (rozpoczęta uderzeniem amerykańskim 20 marca 2003 roku i zakończona zajęciem tego kraju, obaleniem i straceniem irackiego dyktatora Saddama Husajna oraz próbą zainstalowania proamerykańskiego rządu irackiego). Obie te wojny były militarnym zwycięstwem, ale polityczną porażką Stanów Zjednoczonych, gdyż nie powiodła się próba trwałego związania obu pokonanych państw z dominującym mocarstwem demokratycznego Zachodu, a w Afganistanie w sierpniu zeszłego roku do władzy powrócili islamscy fundamentaliści, ponownie ustanawiając represyjny i ostro antyzachodni reżim polityczny.
Te dwie wojny różniły się zasadniczo od wojny rosyjsko-ukraińskiej. Różnice podstawowe można sprowadzić do dwóch. Po pierwsze: Afganistan i Irak były osamotnione, a więc skazane na militarną klęskę. W obu wypadkach Stany Zjednoczone i ich sojusznicy uzyskali szybkie militarne zwycięstwo, ale poniosły polityczną klęskę w wyniku niemożności trwałego zbudowania lokalnej bazy politycznej pozwalającej utrzymać się prozachodniemu rządowi, którego powodzenie było warunkiem sine qua non zachowania amerykańskiej hegemonii w tym regionie.
Druga różnica polega na deklarowanych, a także rzeczywistych celach przypomnianych tu wojen. Stany Zjednoczone nie dążyły do aneksji terytoriów, lecz do stworzenia sytuacji politycznej zgodne z celami strategicznymi przyświecającymi polityce USA po zamachach terrorystycznych 11 września 2001 roku. Wprawdzie tylko Afganistan (z uwagi na goszczenie Usamy Bin Ladena odpowiedzialnego za organizację zamachów wrześniowych) miał oczywiste powiązania z tymi zamachami, ale także decyzja obalenia antyamerykańskiej dyktatury irackiej wpisywała się w logikę proklamowanej przez prezydenta G.W. Busha „wojny z terroryzmem”. Cele tej wojny wykraczały za samo tylko ukaranie sprawców zamachów terrorystycznych. Nienazwanym celem tej polityki było ustanowienie trwałej hegemonii USA w regionie Bliskiego Wschodu, co w świetle późniejszych wydarzeń okazało się nierealne.
Krytycy wojen z Afganistanem i Irakiem kładą zwykle nacisk na to, że USA w swej polityce kierowały się własnymi interesami. Roman Kuźniar – wielki autorytet w zakresie studiów strategicznych i jeden z pierwszych krytyków wojny irackiej – widzi te cele jako: „1) ustanowienie silnej obecności militarnej USA w jednym z kluczowych regionów świata; 2) uzyskanie swobodnego dostępu do ważnych zasobów ropy naftowej…: 3) stworzenie potężnego rynku zamówień dla amerykańskich firm naftowych, zbrojeniowych i budowlanych”.
Obie przypomniane tu wojny miały zdecydowane poparcie w społeczeństwie amerykańskim – przynajmniej w ich fazach początkowych. W 2003 roku późniejszy prezydent USA Barack Obama był jedynym senatorem protestującym przeciw uderzeniu na Irak. Stany Zjednoczone nie były osamotnione na arenie międzynarodowej, choć przeciw obu wojnom – a zwłaszcza irackiej – opowiedziały się liczne państwa, w tym niektórzy sojusznicy USA. W tych warunkach fiasko polityki wojennej tego mocarstwa było konsekwencją nieliczenia się z tym, że w obu zaatakowanych państwach nie było warunków dla trwałego funkcjonowania prozachodnich rządów, istniały natomiast siły społeczne, w znacznym stopniu motywowane islamskim fundamentalizmem, które skutecznie przeciwstawiały się narzuconym rządom.
Wojny w Afganistanie i Iraku ukazały bezradność Organizacji Narodów Zjednoczonych w obliczu wojny wywołanej działaniem państwa będącego stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa. Choć nie ulega wątpliwości, że były sprzeczne one z prawem międzynarodowym (w tym z Kartą Narodów Zjednoczonych), to jednak nie było instancji międzynarodowej władnej zastosować retorsje w stosunku do mocarstwa , które wojny te wywołało.
Przypominając obie te wojny, nie sugeruję, że obecna agresja rosyjska w Ukrainie niczym się nie różni od tego, co Stany Zjednoczone i ich sojusznicy uczynili w stosunku do Afganistanu i Iraku. Istnieją bowiem zasadnicze różnice powodujące, że agresja rosyjska jest szczególnie silnie potępiana w demokratycznym świecie. Przede wszystkim istnieje podstawowa różnica między niczym niesprowokowaną agresją przeciw Ukrainie a uderzeniami na Afganistan i Irak – dwa państwa, które te uderzenia do pewnego stopnia sprowokowały: Afganistan popieraniem międzynarodowego terroryzmu islamskiego, a Irak niedawną agresją w stosunku do Kuwejtu (w 1990 roku). Druga różnica dotyczy zbrodni wojennych. Każda wojna niesie z sobą niemal nieuchronnie zbrodnie, ale skala tych zbrodni, a zwłaszcza stosunek do nich władz państwowych bywa różny. To, co szczególnie obciąża prezydenta Putina i jego rząd, to bezkarność, z jaką spotykają się ci żołnierze rosyjscy, którzy dopuszczają się morderstw i gwałtów na ukraińskiej ludności cywilnej.
Wojna rosyjsko-ukraińska różni się od wcześniejszych wojen toczonych po zakończeniu zimnej wojny przede wszystkim tym, że choć formalnie jest wojną między dwoma państwami – agresorem i napadniętym – to w istocie stanowi konfrontację między dwoma blokami: Rosją i jej (nielicznymi) sojusznikami, jak Białoruś z jednej, a sojuszem państw demokratycznych z drugiej strony. Pod tym względem przypomina ona raczej wojnę koreańską (1950-1953) lub drugą wojnę wietnamską niż wojny toczone po zakończeniu zimnej wojny, w tym wojnę z Irakiem w 1991 roku, czy wojny na terytorium byłej Jugosławii w latach dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia.
Pod pewnym względem wojna rosyjsko-ukraińska przypomina wojny z drugiej połowy dwudziestego wieku bardziej niż dwie, poprzednio omawiane, wojny obecnego stulecia. Toczy się ona w cieniu realnej groźby użycia broni masowej zagłady. Tak było w czasie wojny koreańskiej, gdy obawa przed eskalacją wojny i wciągnięciem do niej ZSRR była główną przyczyną umiarkowanej strategii USA, w wyniku której nie doszło do totalnej konfrontacji z Chinami, za czym opowiadał się generał Douglas MacArthur, który za swój upór zapłacił dymisją. Z tego samego powodu Stany Zjednoczone w czasie wojny wietnamskiej powstrzymywały się przed inwazją na terytorium Wietnamskiej Republiki Ludowej. W 1962 roku kryzys międzynarodowy wywołany amerykańską reakcją na rozmieszczanie przez ZSRR rakiet balistycznych na Kubie zakończył się wynegocjowanym kompromisem, gdyż obie strony powstrzymywał przed bardziej radykalnymi posunięciami strach przed nuklearną zagładą. Również z tego powodu kolejne wojny izraelsko-arabskie kończyły się bez totalnego rozgromienia przez Izrael jego przeciwników, gdyż na przeszkodzie takiemu rozwiązaniu stała zupełnie realna obawa przed włączeniem się w wojnę wyposażonego w broń nuklearną Związku Radzieckiego. Tak zwana „hipertrofia” wojny totalnej, analizowana już w 1962 roku przez Raymonda Arona, a następnie przez legion jego kontynuatorów, oznaczała, że na przeszkodzie pełnemu zwycięstwu (na wzór takiego, jakim kończyła się druga wojna światowa) stoi zupełnie realna obawa przed tym, do czego może posunąć się nuklearne mocarstwo, jeśli w oczy zajrzy mu widmo totalnej klęski. Także z tego powodu Stany Zjednoczone i ich sojusznicy nie odpowiedzieli na agresję ZSRR wobec Afganistanu (w 1979 roku) jedynie umiarkowanymi sankcjami gospodarczymi i pomocą udzielaną partyzantce afgańskiej.
Historia pod tym względem się powtarza. W postępowaniu USA i ich głównych sojuszników widoczne jest dążenie do tego, by pomagając napadniętej przez Rosję Ukrainie nie przekroczyć „czerwonej linii”, za którą rysuje się przerażająca perspektywa zbrojnej konfrontacji z Rosją. Rodzi to napięcia w obozie obrońców Ukrainy, gdyż pojawia się obawa, że jej interesy mogą zostać poświęcone dla zapobieżenia wojnie totalnej. Henry Kissinger, sędziwy nestor polityki międzynarodowej i wielki autorytet w sprawach wojny i pokoju, ujawnił ten sposób myślenia, gdy rzucił sugestię, iż pokój może wymagać ustępstw terytorialnych ze strony Ukrainy. Krytykujący go nie bez racji podkreślają niebezpieczeństwo zawarte w wynagrodzeniu agresora ustępstwami na jego rzecz, ale argument ten nie unieważnia dylematu, przed jakim stoją przywódcy demokratycznego Zachodu.
Dalszy przebieg wojny i jej wynik będzie zależał od dwóch głównie czynników. Pierwszy ma charakter czysto militarny. Sprowadza się do tego, czy Ukraina będzie w stanie skutecznie zatrzymać ofensywę rosyjską, a nawet odrzucić wojska rosyjskie z okupowanych przez nie terytoriów wschodniej Ukrainy. Po niemal czterech miesiącach toczącej się wojny kontury przyszłego pokoju nadal pozostają wysoce niepewne, co nie znaczy – zupełnie nieprzewidywalne.
Już dziś nie ulega wątpliwości, że pierwotny plan strategiczny Rosji nie powiódł się. Zarówno oficjalna narracja rosyjska mówiąca o uwolnieniu Ukrainy spod władzy „nazistowskiej” (a więc – przekładając to na normalny język – o narzuceniu Ukrainie marionetkowego, zależnego od Rosji rządu), jak i charakter początkowych operacji wojskowych (próba zajęcia „z marszu” Kijowa) wskazują na to, że celem Rosji było uzależnienie Ukrainy, a nie – a w każdym razie nie przede wszystkim – rozszerzenie uzyskanych w 2014 r. nabytków terytorialnych. Tę fazę wojny Rosja przegrała. Podstawowy błąd prezydenta Putina polegał na niedocenieniu ukraińskiej woli i zdolności stawiania zbrojnego oporu i na zlekceważeniu możliwości udzielenia Ukrainie skutecznej pomocy przez demokratyczny Zachód. Dodatkowo rosyjski przywódca drastycznie pomylił się w ocenie wartości bojowej wysłanych przeciw Ukrainie wojsk. Po przegraniu pierwszej fazy wojny Rosja przystąpiła do drugiej, w ramach której jej uderzenie skupiło się na terytorium wschodniej i południowo-wschodniej Ukrainy. Powolny, ale silny napór wojsk rosyjski przyniósł jak dotąd stosunkowo niewielkie rozszerzenie terenu kontrolowanego przez Rosję i stworzył realne zagrożenie aneksją podbitych obszarów pod pretekstem tak zwanych referendów, które miałyby stworzyć pozór działania na życzenie lokalnej ludności.
W tej, nadal trwającej fazie wojny, decydujące znaczenie mieć będą cztery kwestie.
Pierwszą jest zdolność Ukrainy do pokonania wojsk rosyjskich, odzyskania całości lub większości okupowanych terytoriów a tym samym przekreślenia nowego planu strategicznego Federacji Rosyjskiej, tak, jak przekreślony został pierwszy plan: ustanowienia w Ukrainie prorosyjskiego, wasalnego rządu. Czy tak się stanie? Tego w chwili obecnej nie da się jednoznacznie przewidzieć. Decydujące okażą się dostawy nowoczesnego uzbrojenia z Zachodu oraz wytrzymałość społeczeństwa ukraińskiego na przedłużający się koszmar wojny na wyniszczenie. Dla przyjaciół Ukrainy jest to scenariusz optymalny, z czego jednak nie wynika, że jest on jedynym możliwym rozwiązaniem.
Drugim czynnikiem jest sytuacja wojskowa i polityczna w Federacji Rosyjskiej. Ma ona wielkie zasoby siły militarnej, ale nie są to zasoby nieograniczone. Nie wiemy w tej chwili, na jak długo starczą, jeśli wojna będzie się przeciągała. Nie wiemy też, jak długo społeczeństwo rosyjskie znosić będzie biernie dotkliwości wynikające z zastosowanych wobec Rosji sankcji ekonomicznych i innych. Przysłowiowa wytrzymałość tego społeczeństwa ma jednak – jak pokazała historia pierwszych dwóch dziesięcioleci dwudziestego wieku – swoje granice. Jeszcze ważniejsza wydaje mi się reakcja rosyjskiej elity politycznej i wojskowej na przeciągającą się – bez widocznych sukcesów – wojnę. To z tej strony może wyjść inicjatywa zmiany kursu politycznego. Wielu komentatorów zagranicznych możliwość taką wiąże z ewentualnym odejściem Putina – czy to w wyniku pogarszającego się stanu zdrowia, czy w rezultacie dokonanego na szczytach systemu władzy przewrotu politycznego (jak w 1964, gdy władzę utracił Nikita Chruszczow). Dziś jest to jedynie temat myślowych spekulacji, ale scenariusza takiego nie da się wykluczyć. Ważniejsze jest jednak to, że z kręgów rosyjskiej elity wychodzą sygnały niezadowolenia ze sposobu, w jaki wojna jest prowadzona. Krytycy wewnątrzsystemowi nie są – w odróżnieniu od opozycji demokratycznej – przeciwni samej agresji przeciw Ukrainie, lecz dostrzegają zagrożenia, jakie przedłużająca się wojna niesie dla rosyjskiego interesu narodowego. To z tych kręgów może wyjść inicjatywa zmierzająca do wyplątania się z wojny. Warunkiem powodzenia takiej inicjatywy byłoby jednak uzyskanie jakiegoś kompromisu. Tu zaś rodzą się wielkie problemy, gdyż każdy kompromis oznacza ustępstwa z obu stron. Na jak daleko sięgające ustępstwa może zgodzić się Ukraina? Gdzie przebiega druga „czerwona linia”, poza którą nie może być mowy o ustępstwach ukraińskich? Na linii frontu sprzed 24 lutego tego roku? Na granicy sprzed aneksji Krymu? Deklaracje polityków ukraińskich są pod tym względem bardzo stanowcze, ale przyszłość pokaże, jak dalece wyrażają one trwałą linię polityczną Kijowa.
Trzecim czynnikiem jest postawa USA i ich sojuszników. Sojusz zachodni stanął zdecydowanie po stronie Ukrainy i tym stanowiskiem zapobiegł jej klęsce militarnej w pierwszych tygodniach wojny. Wojna przyniosła umocnienie NATO a deklaracje Finlandii i Szwecji o gotowości wstąpienia do tego Sojuszu stanowią cios w politykę Rosji, gdyż zamiast osłabienia i podzielenia Sojuszu Atlantyckiego spowodowała ona jego umocnienie i rozszerzenie. Mimo pewnych różnic między przywódcami państw demokratycznych Sojusz Atlantycki jest zjednoczony w tym, by nie dopuścić do zwycięstwa Rosji nad Ukrainą. Sojusz ma wystarczające siły, by ten cel osiągnąć. Pozostaje jednak sprawa warunków, na jakich wojna miałaby się zakończyć. Nie tylko politycy, ale także społeczeństwa państw demokratycznych pozostają w tej sprawie podzieleni. Niedawny sondaż przeprowadzony w dziesięciu państwach europejskich pokazał, że we wszystkich poza Polską zwolennicy rozwiązania opartego na ustępstwach wobec Rosji są liczniejsi niż zwolennicy walki aż do pełnego jej pokonania (w tym ponad dwukrotnie we Francji, Niemczech, Włoszech i Hiszpanii). Odbiegają od tego oficjalne deklaracje polityków stojących w tych państwach na czele rządów, ale o prawdziwych intencjach decydować będą nie słowne deklaracje, a czyny – w tym zwłaszcza skala i tempo dozbrajania Ukrainy w najbardziej skuteczne środki walki.
Czwartym wreszcie czynnikiem, o którym najmniej mówi się publicznie, jest prawdopodobna reakcja Chin. Jak dotąd, wojna sprzyja ich interesom. Wiąże siły USA i ich sojuszników, a tym samym umożliwia Chinom bardziej aktywną politykę rozszerzania swych wpływów zwłaszcza w Azji i Afryce. Wpycha Rosję w zależność od Chin, co długofalowo może przynieść „Państwu Środka” wymierne korzyści strategiczne. Nie leży w Interesie Chin wygrana Rosji, a tym samym jej wzmocnienie, ale nie leży także jej totalna klęska. Z drugiej zaś strony nie leży w interesie USA, by potencjał militarny Chin został radykalnie wzmocniony przez trwałe uzależnienie od nich wyposażonej w broń nuklearną Rosji.
Wojna zapewne zakończy się więc jakimś porozumieniem, którego warunki zależeć będą od układu sił wyłaniającego się z przebiegu obecnej ofensywy rosyjskiej i bardzo prawdopodobnej kontrofensywy ukraińskiej. Wiele będzie zależało od tego, jakie to będzie porozumienie. Im więcej na nim Rosja straci, tym mniej będzie skłonna do powtórzenia popełnionego w tym roku błędu.
Nie należy jednak ulegać złudzeniu, że mamy do czynienia z ostatnią wojną tego stulecia. Doświadczenie ostatnich dwóch dziesięcioleci pokazuje, że wieczny pokój pozostaje marzeniem, a realia polityczne wymagają tego, byśmy byli przygotowani na wojnę, która nadal pozostaje – jak to określił Karl von Clausewitz – „polityką prowadzoną innymi środkami”. Idzie jednak o to, by dobrze przemyślane posunięcia państw, a także nacisk ze strony świadomych zagrożeń obywateli czyniły taką politykę coraz mniej opłacalną.