3 maja 2024

loader

Wstyd polski – trzy odsłony

Opowiem o pewnym moim wstydzie, choć akurat w tym przypadku nie ja tu zawiniłem i nie po mojej stronie tkwi przyczyna. Bo jest to wstyd nie za siebie, ale wstyd za kogoś.

Mawia się przecież: „wstydzę się za niego”, „wstydzę się za ciebie”. Ten akurat wstyd wiąże się z niedawnym „omadlaniem Polski” za pomocą „różańca do granic”. Jako ateista mógłbym to olać. W końcu nie mój cyrk i nie moje małpy, ale jakoś nie potrafię, bo to fenomen zbiorowy, świadczący o „moim” społeczeństwie. Zacznę jednak od początku.
To uczucie niejedno ma imię i – rzecz jasna – nie do jednej kategorii życiowej, sytuacji, postępku, narodowości jest przypisany. Są zawstydzenia prywatne i mające kontekst szerszy, są zawstydzenia, których powód jest przez nas zawiniony i takie, które mają źródła od nas niezależne. Jest wstyd indywidualny, ale i taki który wynika z przynależności do wielkiej zbiorowości, n.p. do narodu czy społeczeństwa. O takich właśnie trzech odsłonach wstydu przynależącego do tej ostatniej kategorii teraz opowiem.

Odsłona pierwsza

Koniec sierpnia 1981. Ląduję na lotnisku w Paryżu. Przybywam do Francji z zamiarem popracowania w jakiejś winnicy w charakterze zbieracza winogron, aby – wzorem całkiem licznej rzeszy młodych Polaków – zarobić trochę twardszej niż złotówka waluty. Jest to moja pierwsza w życiu podróż na Zachód, na ten mityczny, bogaty, wspaniały Zachód, za którego życiem tęskni „trzy czwarte” Polaków, zniechęconych siermiężnością i opresjami realnego socjalizmu. Dziś, po latach doświadczeń, doceniam walory tamtego ustroju (przy pełnej pamięci jego poważnych wad), ale wtedy dominowała idealizacja życia na owym Zachodzie. Pierwsze zetknięcie z jego blichtrem przekracza najśmielsze oczekiwania. Paryskie wystawy sklepowe oszałamiają mnie swoim barwnym przepychem, infrastruktura swoją solidnością i nastawieniem na zapewnienie ludziom wygody w codziennym życiu. Pachnące autobusy i wagony metra, imponujące witryny restauracji, czysto, dostatnio, obfitość wszystkiego, jakaś „nieznośna lekkość bytu”, że posłużę się tytułem słynnej powieści Milana Kundery. Wszystko to w blasku łagodnego słońca późnego lata i akcentów „francuskiej złotej jesieni” w postaci opadłych, barwnych liści. Czuję się jak przybysz z kosmosu, przybyły z gorszej cywilizacji. Ale ja na ten „nowy, wspaniały świat” mogę sobie właściwie tylko popatrzeć, jak przez szybę. Oszołomiony wspaniałością tego wszystkiego czuję się jak po dawce jakiegoś euforyzującego narkotyku, ale co rusz spotykają mnie upokorzenia człowieka z dalekiego ale i gorszego kraju. Po raz pierwszy wchodzę do stacji metra i nie umiem przejść przez bramkę, bo choć mam bilet ofiarowany mi przez kogoś jeszcze w kraju, to nie znam czynności, którą trzeba wykonać by znaleźć się na peronie. Po prostu: nie wiem, co się robi z biletem. Kasjerka patrząca na moje miotanie się z ogromnym plecakiem na grzbiecie pęka ze śmiechu, a ja jestem wściekły z upokorzenia, ja – człowiek z dalekiego kraju. Ani na jotę nie czuję się dumny z Jana Pawła II i „Solidarności”. W końcu udaje mi się wejść na peron, dzięki pouczeniu na migi przez kasjerkę. Przestała się śmiać i ulitowała nad nieszczęśnikiem i dzikusem, który jeszcze nie widział metra. Dojeżdżam do Zakładu Świętego Kazimierza przy rue du Chevaleret, przytułku prowadzonego przez polskie zakonnice-szarytki. Liczę na nocleg, bo mam do zakonnic list polecający. Jednak właściwa adresatka wyjechała i plan nie wypala. Jestem bezdomny, upokorzony i wściekły. I okrpnie zmęczony, bo noc spędziłem na ulicznej ławce. Zostaje mi tylko ochłap ponurego humoru i konstatuję pod nosem, że „Norwidowi też się tu nie udało”. Nie jestem precyzyjny. Wielki poeta, owszem, zmarł w tym przytułku w biedzie, w 1883 roku, ale on przynajmniej miał tu zakwaterowanie, a ja tego nie dostąpiłem. Idę w miasto szukać jakiegoś lokum, bo powrotny lot mam dopiero za dziesięć dni, a plan z robotą w winnicy też nie wypalił. Mam przy sobie 300 dolarów, pożyczone od ojca, ale jednak. Za tę kwotę, będącą w kraju sumką nie do pogardzenia, tu jednak niewiele można zwojować. Znajduję hotel w tej samej 13 dzielnicy, przy rue Le Brun ale już tydzień pobytu ma mnie kosztować połowę kwoty, którą dysponuję. Po dwóch dniach przenoszę się więc do tańszego hotelu, daleko, przy rue Montholon, ale nie najtańszego, bo w schroniskach i hostelach młodzieżowych miejsc już nie ma, jako że wakacje. Instaluję się w pokoju, z plecaka wielkiego jak garb wielbłąda wyciągam całą baterię konserw ciężkich jak pociski i pojadam ich zawartość z zakupionym za bajońską, jak dla mnie, sumę, chlebem. Wychodzę na miasto i konstatuję, że nie dla mnie napoje w tamtejszych sklepach, ani piwo na tarasie kawiarni, nie mówiąc już o jakimś posiłku. Puszka coca coli opiewa na mniej więcej jedną dziesiątą najniższej pensji w Polsce, że o innych artykułach żywnościowych nie wspomnę. Słowem – nie stać mnie, tak naprawdę na nic, a przy tym jestem kompletnym nowicjuszem, który nie ma orientacji i nie potrafi maksymalnie obniżać kosztu zakupów. Dopiero po dwóch dniach orientuję się na przykład, że pożywne banany najlepiej kupować wieczorem, tuż przed zamknięciem straganu. Odkrywam jednak jeszcze korzystniejszy wariant. Kramarze odstawiają „na wyrzucenie” skrzynki pełne bananów bardzo już przejrzałych, nawet podgniłych, ale banany mają to do siebie, że od biedy da się je w tym stanie konsumować. No więc przychodzę wieczorami pod upatrzony kram i napełniam reklamówkę obmiękłymi owocami, które w PRL stały się synonimem luksusowej konsumpcji, acz w niektóre dni ktoś mnie wyprzedza i nie zastaję spodziewanego dobra. Jednocześnie intensywnie zastanawiam się, a myśl ta towarzyszy mi nieustannie, w pozycji leżącej, siedzącej i w ruchu, dlaczego muszę żyć tu w takim upokorzeniu. W roli pierwszego winowajcy osadzam w pierwszym odruchu oczywiście „komunę” czyli „realny socjalizm”, partię, ZSRR, Układ Warszawski i tak dalej. Jednak moja narracja w tym względzie nie jest aż tak kategoryczna, jak u wielu moich znajomych, którzy tylko tam upatrują przyczynę naszej biedy i niedorozwoju. Byłem bowiem w NRD, na Węgrzech i Czechosłowacji, też socjalistycznych, ale tam takiej biedy, szarości, niedostatku, niedoboru nie widziałem. Przeciwnie, widziałem znakomicie zaopatrzone sklepy, w Budapeszcie, w enerdowskich Lipsku i Dreźnie, w Pradze, widziałem bary niewiele gorsze niż paryskie i zupełnie przyzwoitą organizację życia. Standard od zachodniego nieco gorszy, ale nie odbiegający od niego na sto lat świetlnych. Gorzej niż w PRL było tylko w ZSRR, ale tak był zupełny substandard. Przyczyn naszej mizerii jestem więc skłonny upatrywać nie tylko w wadach gospodarki socjalistycznej, ale i w naszym polskim odwiecznym zacofaniu, niechlujstwie, bylejakości, nieróbstwie i niedoróbstwie. Po latach przekonałem się, że się nie myliłem. Nawet osławiony ustrój kapitalistyczny nie przyniósł dobrobytu milionom Polaków. Takie to upokorzenia cywilizacyjne przeżywałem ja, Polak, „syn podbitego narodu”, zabłąkany na Zachód w ostatniej ćwierci XX wieku. Taki to czułem wstyd za lichotę mej ojczyzny, strasznie upokarzającą w konfrontacji z francuskim blichtrem i rozkoszą najzwyklejszego życia.

Odsłona druga

Lato 1991. Jestem w Paryżu po dziesięcioletniej przerwie. Już nie tak biedny jak poprzednio, już nie taka mysz kościelna, bo zmienił się przelicznik złotówki, stać mnie na skromne, ale normalne zakupy w dyskoncie, komunikację i wstęp do muzeów, tym bardziej, że kwaterując u znajomej, jestem wolny od kosztów hotelowych. Już nie czuję się jak „zakompleksiony Polak”. Ale i tym razem nie obywa się bez wstydu. Oto którejś niedzieli trafiam pod polski parafialny kościół (katolicki) przy rue Saint Honoré, pod wezwaniem Wniebowstąpienia. Trwa akurat msza. Pokaźny tłum w kościele i placyku przed świątynią. Ksiądz głoszący kazanie (dziś to się nazywa „homilią”) gorąco namawia do powrotu do ojczyzny, odradza życie na obczyźnie, mówi nawet o życiu: „Niech ono będzie nawet gorsze, ale niech będzie polskie”. Te szokujące słowa brzmią mi w uchu do dziś, po 26 latach. W tym samym czasie, gdy kapłan głosi te patetyczne apele, wokół roi się mrowisko polskie. Jakieś podejrzane typki, jakby żywcem przeniesione spod targowiska na praskim stadionie warszawskim oferują coś do sprzedaży z cwanymi i czujnymi minami, tu gdzieś w kącie obalają pół litra z gwinta, tu ktoś przesadził z alkoholem i rzyga jak kot na paryski bruk, tam ktoś konsumuje prowiant złożony z kiełbasy i jajek na twardo, bezceremonialnie śmiecąc wokół odpadkami. Wygląda ta polskość paryska okropnie, nieestetycznie, zaczynam się wstydzić, przestaję mówić po polsku i szybko się z tego obrzydliwego tłumku wymiksowuję. Widzę tu rodaków jak na dłoni – nawykowo dewocyjni, obowiązkowo muszą odfajkować „obecność” na mszy świętej, ale to im nie przeszkadza wieść jednocześnie obrzydliwego życia codziennego, w pijaństwie, cwaniactwie i brudzie. Kiedy czytam w prapolskiej prasie potępiające uwagi o pogardzie, z jaką niektórzy celebryci odnieśli się przed rokiem do estetycznego poziomu obyczajów przybyłych masowo nad Bałtyk beneficjentów 500 plus, to nie mogę oprzeć się skojarzeniu z tamtymi scenkami polskimi na paryskim bruku. I pamiętam tamten wstyd, że jestem Polakiem.

Odsłona trzecia

Październik 2017. Jakiś dewot inicjuje zbiorowe modły nieopodal granic Polski, pod hasłem: „Różaniec do granic”. Pokaźne rzesze ludzi „omadlają” granice, modlą się o bezpieczeństwo ojczyzny i z najpoważniejszymi minami głoszą, że to pomoże. Propaganda prawolsko-katolicka twierdzi, że „różaniec do granic” odmówił milion Polaków. Może to i prawda, choć mam wątpliwości czy aż tyle. Może doliczyli tych, którzy zadeklarowali zdalną solidarność z „omadlającymi”? Coś takiego jak modły jest mi z gruntu obce, ale rozumiem, że komuś może to być potrzebne do poprawy samopoczucia, do lepszego skupienia, do wewnętrznej satysfakcji, jako akt wiary w końcu. Ale wiara, że coś można „omodlić”, zmieniając tym samym rzeczywistość? To już nie religia, to magia, zabobon, gusła pogańskie. A wiadomość o tych „omadlających” kraj i świat Polakach idzie w świat, tym bardziej, że modły odbywają się też na lotniskach. I znów wstydzę się za Polaków, że taki wizerunek własny, ciemnogrodzki, irracjonalny, dewocyjny, prezentują światu i Europie. Że nie imponują innym myśleniem i wiedzą, ale obyczajami rodem z ciemnych czasów saskich. To trzeci wstyd, że jestem Polakiem. Ile i jak długo jeszcze?

trybuna.info

Poprzedni

Zostało jeszcze dziewięć miejsc

Następny

Prezes PSG uwikłany w korupcję