– Etos szlachecki nadal obecny jest w świadomości społeczeństwa – z dr. hab. Janem Sową, filozofem, socjologiem, psychologiem, literaturoznawcą, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Odnoszę wrażenie, że choć Pana „Fantomowe ciało króla”, jedna z najgłośniejszych książek minionego ćwierćwiecza, w całości poświęcone jest, w warstwie tematycznej, historii, to pisząc owo studium myślał Pan przede wszystkim o współczesności, głównie polskiej. N.p. gdy pisał Pan o erupcji mody na „fantazmat sarmacki”…
Tak, bo ta „moda” miała konsekwencje polityczne, odnosiła się do wydarzeń z głównego nurtu, choćby do nawiązań do idei jagiellońskiej, czyli poglądu, że Polska nie powinna dążyć do zbytniej integracji z cywilizacją zachodnią, np. Unią Europejską, gdzie zawsze będzie trybikiem w maszynie, ale powinna koncentrować się na obszarze swoich dawnych wpływów kolonialnych i ekspansji polskiej kultury na dawnych kresach wschodnich. Wyrazami tego stanowiska są: niechęć do Niemców, w których upatruje się hegemonów w Europie Zachodniej, forsowanie idei Trójmorza, polityką w odniesieniu do Ukrainy. Bez zrozumienia polskiej historii trudno zrozumieć współczesność. Od epoki jagiellońskiej minęło już około pięciuset lat, a tamte idee nadal u nas żyją, choćby w corocznej rekonstrukcji bitwy pod Grunwaldem, żeby pokazać Niemcom środkowy palec, przypominając, że pobiliśmy ich kiedyś, więc znowu możemy to zrobić. To typowe dla naszego regionu kulturowego, bardzo zwróconego ku historii, gdzie w odróżnieniu od Zachodu, perspektywa historyczna jest krótsza, bardziej skompresowana. Podobnie jest na Bliskim Wschodzie, gdzie nienawiść do Zachodu ciągle ma w tle wyprawy krzyżowe z XII i XIII wieku. To wszystko w duchu tego co Fernand Braudel nazywał „długim trwaniem”. Także etos szlachecki nadal obecny jest w świadomości społeczeństwa, w myśleniu elit i myśleniu o elitach, o klasach ludowych, obecna jest pogardliwo-arogancka folwarczna mentalność naszych elit, które w okresie transformacji uważały, że klasa ludowa powinna pracować i cicho siedzieć. Ważny jest też aspekt postkolonialny, który występował podczas transformacji. Pewne struktury o charakterze postkolonialnym w Polsce są bardzo podobne do tego, co znajdziemy w Indiach, Turcji, Japonii, np. spór między aspiracjami modernizacyjnymi a poczuciem tożsamości. Jednak polski przypadek postkolonialny nie pasuje do jego wersji zachodnioeuropejskiej i jest to trudne do zrozumienia dla intelektualistów zachodnich. Polska była państwem zarazem kolonizującym i kolonizowanym, czego nie doświadczyła ani Wielka Brytania ani Francja. Polska kolonizowała wschód po Dniepr, po Morze Czarne (stąd fraza „od morza do morza”), a po kilku wiekach pojawiła się potężna Rosja, po bitwie pod Połtawą i rozpoczęła proces kolonizacji Polski, w najpierw drogą wpływów, potem rozbiorów, aż do pierwszej wojny światowej, kiedy wyszła z Polski, a po niespełna trzydziestoletnim interwale, w 1944 roku powróciła do Polski i pozostała tu do 1989 roku. Polska natomiast wróciła na wschodzie mniej więcej do swoich granic z okresu późno piastowskiego (za wyjątkiem północnego wschodu), a więc do czasów sprzed polskiego imperium kolonialnego. Polski kolonializm był, w odróżnieniu od zamorskiego kolonializmu zachodniego, kolonializmem pobliża, ekspansją lądową. Polska ze względu na ukształtowanie geograficzne i ludnościowe miała otwartą drogę ekspansji na wschód ku stepom ciągnącym się aż po horyzont. Przy czym określenie „kolonializm” w odniesieniu do ekspansji polskiej na Kresach nie jest następcze, nie jest anachronizmem nałożonym po czasie, jako że używali go już polscy myśliciele polityczni XVI i XVII wieku. Przy czym nie była to tylko ekspansja militarna i gospodarcza, ale także świadomościowa, narracyjna, tak jak to ujmował Michel Foucault. Był to dyskurs kolonialny oparty na wyższości, lepszości na przewadze nad kolonizowanymi, których trzeba edukować i oświecać. Podobnie było w przypadku kolonializmu brytyjskiego, którego wyrazem była np. narracja historyka Macaulaya czy proza Rudyarda Kiplinga, jak i – jako refleks krytyczny – w „Jądrze ciemności” Josepha Conrada, choć w odróżnieniu o wariantu brytyjskiego, białego suprematyzmu była to kolonizacja białych przez białych, w ramach tej samej rasy. Nasi „czarni” – czyli czerń, jak szlachta określała ruskie chłopstwo, mieli białą skórę. Na zachodzie uzasadnieniem dyskursu kolonialnego była różnica rasowa i kulturowa, w przypadku Polski czy Rosji w stosunku do Ukrainy – podobieństwo, pobratymstwo. Putin swoją napaść na Ukrainę uzasadnił argumentem, że nie ma narodu ukraińskiego, że Rosjanie i Ukraińcy są tym samym narodem. To właśnie te różnice i ta specyfika sprawia, że tacy politycy i myśliciele polityczni jak Chomsky, Corbyn, Warufakis i inni nie rozumieją tła tej wojny, stąd ich rozczarowująca postawa, obwinianie Ukrainy o sprowokowanie wojny.
A jak ta kwestia świadomości postkolonialnej funkcjonuje w bieżącej polityce polskiej za rządów PiS?
Tu ważny jest trójkąt Polska-Niemcy-Ukraina. Ponieważ w Polsce istnieje kompleks potęgi niemieckiej, która jest dominującą siłą na Zachodzie, więc jest pokusa, by od tego uciec w sytuację zamiany ról, w której my „będziemy” Niemcami, a Ukraina – Polską, czyli chodzi o przesunięcie pola dominacji. Stąd protekcjonalna postawa wobec Ukrainy, a negatywna narracja w stosunku do Niemiec, żądania reparacji, etc. Z tego wynika, że nikt tej Polski nie kocha, także nacjonalistyczna prawica, bo żeby ją pokochali musi się ona funkcjonalnie „stać” Niemcami. Mogą kochać tylko Polskę dominującą, która ma przewagę nad „innym”. Ta ideologia wyraziła się m.in. w poglądach Zdzisław Krasnodębskiego, jednego z ideologów PiS, w tym w jego książce „Demokracja peryferii”. Krasnodębski przekonywał, że nie ma co specjalnie patrzeć na Zachód, bo on nas zawsze zdominuje i że nasza transformacja zawsze będzie imitacyjna, naśladowcza, gorsza od oryginału. Kilka miesięcy temu Krasnodębski posunął się do sformułowania, że zachód jest większym zagrożeniem dla Polski niż wschód, w czym jest kontynuatorem przedwojennej myśli endeckiej, że z dwóch wrogów Polski, Rosji i Niemiec, ten ostatni jest groźniejszy, bo Rosja może nam zabrać ziemię, Niemcy duszę. Poza tym warto dodać, że Kresy wschodnie długo były centrum polskiej kultury, że wymienię rolę Lwowa czy mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”.
A skoro o „Panu Tadeuszu” mowa… Skąd wzięła się ta moda na sarmatyzm, jego wykwit mniej więcej przed dwudziestu laty?
On był już w PRL, czego refleks jest choćby w jednej ze scen serialu „Czterdziestolatek”, gdzie mieszkanie w bloku urządzone jest na modłę wnętrza szlacheckiego dworku. Ta ultrakonserwatywna, wsteczna, nostalgiczna treść nieprzerwanie żyła. Widać choćby w popularności sienkiewiczowskiej Trylogii, „Krzyżaków” i ich ekranizacji, które masowo oglądały wycieczki szkolne. Tego zwrotu nacjonalistycznego dokonał po 1956 roku Gomułka, który był nacjonalistą i tak już pozostało. Kontynuowała to władza po 1989 roku. Obecna Polska PiS, to PRL w sarmackiej skórze. Kiedy obserwuję zachowania obecnej władzy, to mam uczucie déjà vu. Retorycznie antypeerelowscy, w praktyce rządzenia, stosunku do prawa, do propagandy, są jakby rodem z PRL. A skąd to się wzięło? Dobrze opisuje to tzw. piramida potrzeb Maslowa. Po domknięciu reform zaczętych w 1989 roku, po wejściu do NATO, nastąpiło zaspokojenie – z grubsza – potrzeb społecznych i wtedy pojawiły się potrzeby wyższego rzędu, tożsamościowe, duchowe, symboliczne, kulturowe. A że kultura buduje na tym, co ma pod ręką, dokonuje recyklingu dostępnego materiału, więc dokonano recyklingu sarmatyzmu, który był na wyciągnięcie ręki.
Odnieśmy się teraz do tytułu Pana najgłośniejszej chyba (obok „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”) z Pana książek, do „Fantomowego ciała króla”. To nawiązanie do końca dynastycznej ciągłości władzy królewskiej wraz z bezpotomną śmiercią Zygmunta Augusta. Powstała wtedy, jak Pan to określił, „pustka zwana narodem”. Czy to w jakimś wymiarze nadal trwa? Cytuje Pan Stanisława Brzozowskiego, który pisał, że polska tożsamość narodowa jest „legendarna”, „mityczna”, że jest rodzajem „halucynacji”, oderwaną od życia konstrukcją, jednak realnie oddziałującą na rzeczywistość. Czy przez swoją ekspansywną politykę tożsamościową, historyczną, PiS na nowo wymyśla naród?
Wymyślanie narodu nie jest polską specyfiką. Narody zostały wymyślone na dobrą sprawę dopiero w XIX wieku, a są projektowane wstecz jako odwieczne. Naród Polski zaczął formować się właśnie w wieku XIX, a na dobrą sprawę dopiero w II RP, w latach 1918-1939. Wcześniej nie było narodu, ale państwo szlacheckie, przez 120 lat pod zaborami. Chłopi do tego narodu nie przynależeli, czego wyrazem była ich znaczna obojętność wobec tzw. powstań narodowych. Polska jednak nadal nie ma pomysłu na siebie. Na sposób swojego istnienia, tak jak wymyśliły to, każde na swój sposób inne narody, Skandynawia – państwo dobrobytu, Brytyjczycy – społeczeństwo przemysłu i handlu, innowacji, liberalizmu, Niemcy wymyślili siebie ponownie na doświadczeniu Holokaustu i dwóch wywołanych wojen światowych, na humanistycznym przepracowaniu tego dziedzictwa, Francja – jako społeczeństwo myśli, kultury, praw człowieka. W Polsce taki pomysł nie powstał. Może zmieni to ewentualne zwycięstwo Ukrainy i Polska wreszcie naprawdę stanie się pośrednikiem między wschodem a zachodem Europy. Do tej pory Rosja dogadywała się z Zachodem, a Zachód z Rosją ponad głowami Polski. Załamanie się sojuszu niemiecko-rosyjskiego po 24 lutego 2022 roku, stało się faktem i to jest dla Polski szansa. Rosja sama siebie wykopała z gry. Putin dokonuje rozszerzonego samobójstwa Rosji wywołanego depresją posowiecką, działa tu instynkt śmierci.
Jak jednak Polska może pełnić tę rolę, skoro PiS wyrzeka się nowoczesności, zamyka na Zachód, a nawet wszechstronnie konfrontuje z nim na różnych polach?
To niestety prawda i oni tego nie kryją. Dlatego tak skwapliwie przechwycili antyoświeceniowy aspekt teorii postkolonialnej. Retorycznie czczą Konstytucję 3 Maja, ale de facto jest im to tradycja obca. Trzeba pamiętać, że środowisko reformatorskie skupione wcześniej wokół czasopisma „Monitor”, które doprowadziło do uchwalenia Konstytucji 3 Maja, przekreśliło tradycję polskiego republikanizmu szlacheckiego, z liberum veto i wolną elekcją włącznie. Zainstalowano w Polsce imitację zachodniego absolutyzmu jako zasadniczo obcego przeszczepu, któremu sprzeciwiały się środowiska sarmackie. Współcześnie odrzucenie tradycji oświeceniowej w imię naszych „tradycyjnych wartości narodowych” oznacza wrogość wobec praw kobiet, mniejszości seksualnych, prawa człowieka, oznacza absolutyzację praw rodziny i ideę niewtrącania się państwa w sprawy rodziny, w duchu: „niech oni sobie to załatwiają sami lub z księdzem”. Rozgrywana jest więc karta antyoświeceniowa zgodnie z polską tradycją sarmacką.
Dochodzimy do kwestii roli Kościoła katolickiego. Z jednej strony mamy jego hegemonię w dziejach Polski, z drugiej jego obecną degrengoladę. Czy Kościół w Polsce rzeczywiście upada, czy takie przekonanie to wyraz myślenia życzeniowego?
Punktem zwrotnym były protesty kobiet w ostatnich latach w reakcji na projekt całkowitego zakazu aborcji w wydaniu Ordo Iuris czy te po wyroku tzw. Trybunału Konstytucyjnego w 2020 roku. Na mnie największe wrażenie zrobiły ataki na kościoły. Kościół na placu Trzech Krzyży był wtedy chroniony przez potrójny kordon uzbrojonej po zęby policji, więc tym samym stanął po tej stronie, po której „stało ZOMO”, trawestując znane powiedzenie Jarosława Kaczyńskiego. Dokonało się epokowe, historyczne przesunięcie. Z instytucji chlubiącej się jednością z narodem, stał się Firmą chronioną przed spontaniczną demolką społeczną przez policję. Jeśli te procesy będą zachodziły w tym tempie, to za dwie-trzy dekady Polska będzie krajem w większości zlaicyzowanym. Kościół zrobił bardzo wiele, żeby się zniszczyć w wymiarze społecznym, intelektualnym, politycznym, związał się jednoznacznie z określoną formacją polityczną, co było głupotą, bo w rzeczywistości demokratyczno-parlamentarnej żadna opcja nie rządzi wiecznie. Główny nurt kościoła w Polsce odciął się też od własnego zaplecza intelektualnego kiedyś bardzo istotnego. Mam na myśli np. środowiska „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, krakowskich dominikanów, duchownych pokroju Kłoczowskiego czy Tischnera. Z klerykalizmem polskim jest jednak problem natury społecznej. Poza wielkimi miastami jest pustka instytucjonalna, którą Kościół do pewnego stopnia wypełnia, będąc namiastką organizacji życia społecznego i to ciągle jest jego siłą. Wierni doskonale widzą grzechy swoich „pasterzy”, ich chciwość materialność, niemoralność, arogancję. Ludowy antyklerykalizm jest powszechny i to nie od dziś. Ale jednak jeśli chcemy coś zastąpić, czegoś się pozbyć, to musimy zaoferować alternatywę, jako że społeczeństwo tak jak natura nie znosi próżni. Poza wielkimi miastami mamy alternatywę – Kościół albo nic. Inaczej jest np. w zlaicyzowanych Czechach, gdzie takie alternatywy istnieją.
Dlaczego Kościół wytracił cały ten kapitał tysiąca lat, roztrwonił?
Zrezygnował z krytycznego myślenia, które jest podstawą rozwoju. Myślenie musi być związane z autokrytyką, konfrontacją swojego postępowania z rzeczywistością i własnego myślenia z cudzym myśleniem. Kościół zastąpił to bezmyślną samoafirmacją, samozadowoleniem i krytykowaniem wyłącznie innych. Nie skorzystał z szansy na początku transformacji, w szczególności z możliwości krytycznego odniesienia się do kapitalizmu, bo papież Wojtyła miał awersję w stosunku do teologii wyzwolenia, w której widział przede wszystkim marksizm i komunizm pamiętany z PRL, z życia w bloku wschodnim. Kościół polski nie wyciągnął więc wniosku ze sformułowania, że ponieważ „szatan jest księciem tego świata”, to tym szatanem jest kapitał. Postanowił skleić się z kapitalizmem, a jednocześnie, paradoksalnie, poszedł na zwarcie z nowoczesnością. Konsekwencją tego jest sekowanie niepokornych i samodzielnie myślących księży w rodzaju Adama Bonieckiego i kilkunastu innych. A jednocześnie Kościół nic nie oferuje wiernym, tak naprawdę nie próbuje ich kształtować w dobrym tego słowa sensie, np. konformistycznie skapitulował na gruncie walki z alkoholizmem, bo nie chce narazić się wielu pijącym wiernym, nie chce im mówić czegoś niemiłego o nich samych. Miałby do odegrania wielką rolę społeczną, ale łatwiej jest mu pomstować na tzw. genderyzm, więc wybiera tę prostszą, chociaż bardziej szkodliwą i dla społeczeństwa, i dla niego samego opcję.
Pod tym względem jest regres w stosunku do okresu PRL, gdy retoryka Kościoła była bardzo antyalkoholowa, modlono się o „wytrzeźwienie narodu”, były „kampanie trzeźwości”, bardzo na tym polu aktywny był prymas Wyszyński…
Bo wtedy było to piętnowanie „rozpijania narodu przez komunistów i sowietów”, a teraz naród rozpija się sam… Kościół woli piętnować LGBT, „tęczową zarazę”, lewaków, bo wtedy mówi o innych i nie naraża się własnym wyznawcom, jako że boi się stracić tych, którzy mu pozostali. Sam się pozbawił swojego pozytywnego wpływu na wiernych, w czym sprzeniewierza się w mojej ocenie społecznemu przesłaniu Ewangelii. Moim zdaniem Kościół katolicki w Polsce stał się organizacją pogańską, przyjął trybalizm, nacjonalizm, szowinizm, nie nastawia policzka, ale sam bije. Zrezygnował z chrześcijańskiego humanizmu, z ewangelicznej idei, że „przed Bogiem nie ma Żyda ni Greka”. Żyje duchem przedsoborowym, odwraca się od ekologii, stał się poniekąd polskim kościołem narodowym, autarkicznym, krańcowo konserwatywnym, patriarchalnym. A ponieważ, jak pokazuje szereg badań, społeczeństwo polskie systematycznie się liberalizuje, jeśli chodzi o zwyczaje i poglądy, polski kościół coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości społecznej.