Tak, wiem, to brzmi idiotycznie, ale może nie do końca. Każdy Polak, choć pobieżnie oswojony z myślą Jana Pawła II od razy przypomni sobie diagnozę, że rysem dzisiejszej Europy jest, „utrata pamięci i dziedzictwa chrześcijańskiego, któremu towarzyszy swego rodzaju praktyczny agnostycyzm i obojętność religijna”.
Dodać można pojęcie, której wiele form życia współczesnego człowieka określa jako „kulturę śmierci”. To również jeden z ulubionych toposów w katolickim dyskursie publicznym w Polsce. Przypomnę pierwszy lepszy cytat z encykliki Evangelium vitae: „Starzenie się i zmniejszanie liczby ludności, które obserwuje się w różnych krajach Europy, musi budzić zaniepokojenie; spadek liczby urodzeń jest bowiem symptomem niezbyt optymistycznego stosunku do własnej przyszłości; jest wyraźnym przejawem braku nadziei, jest znakiem «kultury śmierci» przenikającej dzisiejsze społeczeństwo”.
Myślę, że diagnoza polskiego papieża związana jest przede wszystkim ze spadkiem praktyk religijnych, zwłaszcza katolickich. A więc ludzie przestali chodzić na mszę, spowiadać, się, chrzcić dzieci. To z taką obrzędowością przede wszystkim kojarzona jest wiara w Boga i wierność „chrześcijańskim korzeniom Europy”.
Dodać może warto, że Jan Paweł II nie jest w swojej diagnozie odosobniony. Wtórują mu również polscy socjologowie religii, którzy zdają się również utożsamiać wiarę z katolickimi praktykami. Na pewno ma to związek z „materiałem badawczym” i ze sposobem „jego obróbki”. Jeśli jednak spojrzymy na Europejczyków nieco inaczej to otrzymamy również inne wyniki. Po prostu religia czy duchowość ma wiele imion, a to katolickie wcale nie jest „najbardziej religijne”.
No więc wróciłem z takiego właśnie świata. Nawet więcej, spędziłem w „sercu cywilizacji śmierci” cały tydzień i wróciłem z nieskrywaną tęsknotą powrotu i to na znacznie dłużej. By nie trzymać Czytelnika w niepewności powiem wprost: byłem w Amsterdamie!
Tak, właśnie w tym mieście szukałem śladów Polskich Braci, którzy wypędzeni w 1658 roku z Polski właśnie w Niderlandach znaleźli schronienie; oraz Barucha Spinozy, który mimo wykluczenia w 1656 roku ze swojej żydowskiej gminy nadal rozwijał swoje rewolucyjne idee w życzliwym mu środowisku tamtejszych protestantów.
Jednak ku mojemu zaskoczeniu, ale wcale nie rozczarowaniu, to nie Bracia Polscy ani nie Baruch Spinoza (choć oni również!) przykuli moją uwagę w ciągu słonecznego sierpniowego tygodnia A.D. 2016.
Tak naprawdę od chwili wylądowania na lotnisku Schiphol w Amsterdamie do momentu odlotu tydzień później zachwycili mnie tamtejsi ludzi. Życzliwością, uśmiechem, gotowością pomocy, uczciwością i prostotą w sposobie bycia. Tak, wiem, to twarz „sprzedających”, którzy robią wszystko by uwieść i kupić klienta. Ale nawet jeśli w istocie tak –to jest to twarz, która umie żyć i pozwala żyć innymi, stąd moje niekłamane pragnienie powrotu – by stać się częścią tamtej społeczności i by się wyrwać z coraz bardziej opresyjnego kręgu cywilizacji życia i katolickiej obsesji niszczenie wszystkiego, co odmienne i niewpasowane w ortodoksyjny gorset nakazów i zakazów.
Ale przejdźmy do szczegółów. Przede wszystkim muzea, potem równie jak muzea bogate i życzliwie przyjmujące zwiedzających kościoły i wspaniałe synagogi. Nie chcę tych impresji zamieniać w przewodnik turystyczny, ale zarówno te najwspanialsze muzea jak i pomniejsze zabytki przeszłości – po prostu informują kto i kiedy zbudował wielkość tego miasta, które w odległym 1578 roku zdecydowało się odrzucić katolicyzm kojarzony z nienawistną Hiszpanią i przyjęło protestantyzm w jego kalwińskiej odmianie. Owszem, nie obyło się bez ikonoklastycznych ekscesów (można się o nich z detalami dowiedzieć z godzinnej uroczej opowieści w trakcie zwiedzania najstarszego kościoła Oude Kerk), ale i znienawidzonym katolikom pozwolono odprawiać nabożeństwa (ale bez ostentacji stąd dyskretna obecność tych kościołów wbudowanych w ścianę innych budynków), sprzyjając różnym odmianom protestantyzmu, przyjmując emigrantów żydowskich z Zachodu (stąd wspaniała synagoga Portugalska z 1675 roku i nieco mniejsza, ale również imponująca, synagoga aszkenazyjska również z XVII wieku.
Dane historyczne i szczegóły architektoniczne można oczywiście znaleźć w Internecie, ale nic nie zastąpi spokojnego chodzenia po ulicach, mostach i placach miasta. A najlepiej zacząć od przejażdżki kanałami by podziwiać rozrastające się na kształt olbrzymiego i coraz piękniejszego drzewa miasta.
Dla znających je dodam, że i owszem – nie uszły mej uwadze kawiarnie, w których można zapalić skręta, a nawet dzielnica czerwonych świateł wokół Oude Kerk bezwstydnie nazwanej quarier putaine. Jednak właśnie w trakcie zwiedzania kościoła dowiedziałem się o historycznych źródłach (wiadomo marynarze!) tej dzielnicy w historycznym centrum miasta.
Jednak i te aspekty Amsterdamu wpisują się w charakter miasta do bólu otwartego i przejrzystego. Widać to również w prywatnych mieszkaniach o wielkich otwartych oknach zapraszających ciekawskie spojrzenia przechodniów. Czyż nie lepsze to niż nasze zamiatanie pod dywan, podwójna moralność, gotowość osądzania każdego? Te pytania stawiam przede wszystkim polskim katolikom tak bardzo dumnym ze swojej religijności i przywiązania do praktyk kościelnych, co z nich zostaje w ich codziennym życiu?
No i sery, piwo, czekolady, setki kawiarni i restauracji. To wszystko zachęca by wejść, spróbować, ucieszyć podniebienie i żołądek…
No i – na koniec – oczywiście słynne amsterdamskie rowery i rowerzyści. To jest ich miasto, piesi i kierowcy samochodów jednak do nich przywykli i wszyscy wiedzą, że to właśnie rower nadaje prawdziwy charakter temu miastu. Jednak mają oni swoje ścieżki, o których warszawscy „skołowani” mogą tylko pomarzyć.
Jeśli mi się trafi okazja, to znowu wrócę choćby po to, by posłuchać wspaniałych koncernów w tamtejszych kościołach (w tym w najstarszym na świecie kościele jezuickim św. Franciszka Ksawerego działającym nieprzerwanie od 1564 roku, choć przy zmianach architektonicznych) i przypatrzeć się tamtejszym protestantom, którzy potrafią w jednym kościele zgromadzić na coniedzielnych nabożeństwach wiernych z 20 różnych denominacji (tak właśnie jest w uroczym kościele w zachowanym beginażu (begijnhof ). Albo odwiedzić tamtejszych kolegów na uniwersytecie i zadać im wiele pytań, które i polskie uniwersytety prowokują.
Ale również po to by się dowiedzieć jak to miasto radzi sobie ze swoją historią antysemityzmu i holocaustu. Bo przecież do jednej z największych zagadek tego miasta należy i to, że najdłuższe kolejki ustawiają się do domu Anny Frank, że z 10% żydowskich mieszkańców tylko nieliczni ocaleli, a ich życie po 1945 roku wcale do łatwych nie należało. Podobnie jest z dziedzictwem kolonialnym. Owszem; to i owo zobaczyłem, ale za mało by o tym napisać.
W każdym razie jedno jest pewno. Amsterdam jest miastem żywym, intrygującym i zapraszającym do dialogu, rozmowy. Nie interesowała mnie polityka skręcająca w prawo, nastroje antyemigracyjne. Może to błąd, który trzeba naprawić przy następnej wizycie?