Polska dzieciarnia zamieszkała na Ziemiach Zachodnich w 1945 roku, nigdy wcześniej nie miała tyle i takich zabawek, jak te poniemieckie. Kłopot był tylko z czarnym krzyżami i swastykami widniejącymi na wojskowych samochodach, okrętach, motocyklach i na czołgach – te po prostu zamalowywaliśmy.
To były ostatnie militarne zabawki dostępne w Polsce do lat 90., bowiem dorośli – doświadczeni hekatombą niedawno zakończonej wojny – ten rodzaj zajęć uważali za niewłaściwy dla dzieci. Obecnie sami zaczęli nie tyle te igraszki, co na różne sposoby specyficzną rosyjską ruletkę.
Ileż to było awantur, gadania i pisania na temat zbliżających się manewrów Zapad 2017 – miało w nich uczestniczyć 100 a może i 200 tysięcy żołnierzy – którymi czuły się szczególnie zagrożone kraje bałtyckie i Ukraina, ale i Polska nie była bezpieczna, natomiast na Białorusi, w ich wyniku, miały na stałe pozostać rosyjskie wojska. Według Macierewicza „mamy do czynienia nie z ćwiczeniami białorusko-rosyjskimi na terenie Białorusi, ale z ćwiczeniami całego frontu zachodniego – patrząc z perspektywy Moskwy – rozciągającego się od Finlandii i wód Norwegii aż po południe Morza Czarnego”. Podobne obawy wyrażali sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, a także… minister obrony Niemiec Ursula von der Leyen. „Wskazała ona – i to jest klucz problemu – że to, co jest nam przedstawiane jako rosyjsko-białoruskie ćwiczenia o charakterze defensywnym, ograniczone do terenu Białorusi, takie nie jest”.
W miarę zbliżania się tego wydarzenia zmniejszała się, wcześniej podawana, liczba żołnierzy (ale w innych miejscach Rosji ćwiczyło podobno dużo więcej), a Andrzej Wilk z Ośrodka Studiów Wschodnich nawet odważył się oświadczyć, że „w optyce Moskwy nie ma obecnie powodu, by przekształcić ćwiczenia wojskowe w zbrojną operację przeciwko któremuś z sąsiadów u zachodnich granic Rosji.” Za całe zamieszanie z tym Zapadem winę ponosiła oczywiście Rosja, która tak namotała, aby później wykpić zupełnie zbędnie przestraszonych.
Generał Skrzypczak w „Newsweek” twierdzi: „Politycy pozbawieni dobrego aparatu analitycznego traktują zmanipulowane informacje przemycane przez media – nie tylko rosyjskie – jako prawdziwe. Częsty brak odniesienia do stanu faktycznego powoduje, że stają się one podstawą do formułowania opinii, które następnie są wyrażane przez dużą część społeczeństwa. Klinicznym przykładem są kaliningradzkie Iskandery. Informacje takie mają znaczenie zaledwie taktyczne – używając terminologii wojskowej. U nas jednak urastają do rangi strategicznych… a nasi dziennikarze, i w ślad za nimi część polityków, już alarmują, że Rosjanie atakują Polskę. Cel Rosjan został osiągnięty – wystraszono Polaków”. Należy się zgodzić z tą opinią, poza tym straszeniem Polaków? Dla zabawy i przyjemności? Przecież prowadzi ono do zwiększenia naszych zbrojeń i zacieśniania więzi z NATO, a więc w konsekwencji jest dla Rosji niekorzystne. Brak tu logiki panie generale.
Pan generał uczestniczył także w grze wojennej symulującej polsko-rosyjską wojnę. Genialna i niezwykle odkrywcza jest sentencja, będąca wynikiem tej komputerowej igraszki: „Zdaniem polskich analityków przy obecnej liczebności sil zbrojnych nasz kraj nie jest w stanie samodzielnie powstrzymać Rosji”. Okazało się nadto, że trzydniowe komputerowe zmagania nie zawsze kończyły się zwycięstwem strony polskiej i NATO (które już po 30 dniach miało nam przyjść z liczącą się pomocą!), co wcale nie przeszkodziło „Gazecie Wyborczej” zatytułować relację z tego wydarzenia: „Jak wygraliśmy III wojnę światową”. Przerost ambicji i brak pamięci o guziku, którego w swoim czasie nikomu nie mieliśmy oddać.
Po raz pierwszy muszę częściowo zgodzić się z opinią Wacława Radziwinowicza, który napisał: „Po Zapadzie 17 brzękanie szabelkami trwać będzie nadal. Rosjanie już ćwiczą na Dalekim Wschodzie… NATO z kolei będzie raz za razem wyruszać na manewry w pobliżu granic Federacji Rosyjskiej… Niepokojące jest to, że w polityce coraz bardziej donośny głos mają wojskowi… Na Kremlu rej wodzą jastrzębie… Na waszyngtońskiej górze coraz więcej generałów. I jednym, i drugim podoba się tumult podnoszony za każdym razem, kiedy czołgi wychodzą na poligony. On jest w ich interesie, a nie ma pewności, czy kiedyś nie przesadzą”. No i prawda, gdyż nasze wojsko, z pomocą 11 sojuszników z NATO, urządziło jeszcze większe manewry, tym razem pod nazwą Dragon-17, które właśnie zakończyły się.
Ale Radziwinowicz, jako Naczelny Rusofob „GW” nie musi się martwić o brak krytycznych rosyjskich tematów, o czym świadczy najlepiej „sprawa Matyldy”, czyli filmu o Marii Matyldzie Krzesińskiej, rosyjskiej tancerce polskiego pochodzenia, z tytułem Primaballerina assoluta Teatru Maryjskiego w Petersburgu w latach 1895–1917. Sęk w tym, że poza tańcem Matylda cieszyła się szczególnym zainteresowaniem kilku Romanowów, a jeden z nich, zanim został carem Mikołajem II, był w młodości jej kochankiem. Rzecz znana powszechnie – dla ułatwienia tych płomiennych kontaktów dwór cesarski wynajął nawet stosowną willę w Petersburgu – nabrała zupełnie innego wymiaru, po wymordowaniu rodziny carskiej w Jekaterynburgu na początku lipca 1918 roku. Kanonizacji ostatniego cara i jego rodziny dokonał Rosyjski Kościół Prawosławny w 2000 roku i wszyscy zostali uznani za świętych męczenników carskich i włączeni do Soboru Świętych. Stąd ostre protesty niektórych cerkiewnych hierarchów oraz fanatycznych wyznawców przeciw filmowi „Matylda”, jako że w prawosławiu nie brakuje brązowników – podobnie jak w innych związkach wyznaniowych – idealizujących postaci świętych. Atak poszedł na reżysera filmu Aleksieja Uczitiela i na ministra kultury Federacji Rosyjskiej Władimira Miedinskiego, który dopuścił obraz do projekcji w kinach. Cała sprawa jest banalna, ale nie dla „Gazety Wyborczej”, która poświęciła jej już cztery teksty, wykorzystując tę okazję do rozlicznych, kolejnych ataków na stosunki panujące w Rosji.
A w Polsce jest niby inaczej: katoliccy hierarchowie rządzą politykami, biskupi święcą serwery i strażackie sikawki, bez mszy świętej nie może się odbyć żadna uroczystość, z „Klątwą” Frilicia, w odróżnieni od swojego rosyjskiego odpowiednika, walczy minister kultury Gliński wspierany przez tłumy dewotów, a na święcone jajeczko lub opłatek walą tłumy wszelkiej maści decydentów, aby nie daj Bóg, nie narazić się kościelnej zwierzchności.
Ale my, Europejczycy, jesteśmy przecież lepsi od tych Ruskich i dlatego nie mają co liczyć na nasze dobre (czytaj: obiektywne) słowo. I jak nie Zapad, to zawsze jakąś Matyldę (nie mylić z filmem animowanym dla dzieci „Muzyczne przygody Matyldy”), albo inną, mało istotną bzdurkę im wytkniemy.