Nazywano go różnie: „papieżem” krytyki literackiej (choć było jeszcze kilku „kardynałów”, którzy mogli aspirować do tego miana), „magiem”, „heroldem rewolucji artystycznej we współczesnej prozie polskiej”, „poetą polskiej krytyki”, „wielkim guru czy wodzem „zbereźników”, swoich uczniów i wyznawców. Jak zwał, tak zwał – Henryk Bereza (1926-2012), ten filigranowy „Henio”, był niewątpliwie jedną z wielkich indywidualności polskiej krytyki literackiej XX wieku. To on, jako patron o wielkim, acz zwalczanym autorytecie, wypromował i otoczył opieką całą formację prozaików, którzy byli bohaterami owej „rewolucji artystycznej w prozie”, m.in. Andrzeja Łuczeńczyka, Marka Słyka, Dariusza Bittnera, Jana Dżeżdżona, Ryszarda Schuberta, Józefa Łozińskiego, Zytę Rudzką, Krystynę Sakowicz czy w końcu także Janusza Głowackiego, owych „rebeliantów literatury”. Tych wszystkich, którzy odeszli od modernistycznego modelu prozy inteligenckiej i wprowadzili do literatury nowy ton, oparty z jednej strony na autonomicznej kreacji językowej, a z drugiej na wprowadzeniu do niej żywiołu języka mówionego, „żywego”, choćby w tzw. „nurcie chłopskim”. Autorka wstępu do zbioru „Alfabetyczność” Magdalena Rabizo-Birek, w passusie poświęconym samej postaci Berezy, owego samotnika z ulicy Widok i stałego bywalca legendarnego stolika w kawiarni „Czytelnika” przy ulicy Wiejskiej zwraca też uwagę na konflikt, w jaki Breza wszedł, po 1981 roku z tzw. literaturą niezależną (także emigracyjną, z wyłączeniem Gombrowicza, Mrożka czy Miłosza), której w zasadzie odmawiał wartości artystycznych, widząc w niej okopy nietwórczego tradycjonalizmu, a po roku 1989 roku z prozą „fabulatorów” i „gawędziarzy”, takich jak Jerzy Stasiuk, Olga Tokarczuk, Stefan Chwin, Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Manuela Gretkowska czy Andrzej Bart, których traktował z wielkim sceptycyzmem. To jednak oni, a nie jego na ogół zapomniani dziś faworyci wygrali walkę o czytelnika, zapewne także dlatego, że lepiej rozpoznali jego potrzeby i reguły rynku. W posłowiu „Krytyk zbuntowany, krytyk aktualny” Paweł Wiktor Ryś zwrócił uwagę na kilka głównych atrybutów Berezy jako krytyka. Po pierwsze, na jego organiczny sprzeciw wobec etykietowania i unifikacji literatury, zwłaszcza pojedynczego dzieła. Po drugie na jego sprzeciw wobec „postulatu epickiego” (Bereza był wrogiem hegemonii modelu epickiego w literaturze), w którym widział „narzędzie artystycznego terroru”, hamulec rozwoju polskiej prozy i formę tłumienia jej indywidualistycznego wymiaru. Po trzecie, zwrócił uwagę na fakt przeciwstawienia przez Berezę „językowi pisanemu” w literaturze, „żywej mowy”. W tym pierwszym, zmajoryzowanym przez kanon inteligenckiej, kulturalnej sztuczności widział „tyrańską dominację”, „martwotę”, „zużycie”, „sterylność”. Jej twórcze przeciwieństwo widział m.in. w „nurcie chłopskim” (Tadeusz Nowak, Marian Pilot, Wiesław Myśliwski), „robotniczym” (Marek Hłasko, Andrzej Łuczeńczyk) czy w autonomiczności jako innym fundamentalnym atrybucie twórczej prozy. I choć mogłoby się zdawać, że „testament” Berezy jest dziś martwy w obliczu wygranej „fabulatorów” i „gawędziarzy”, to niektóre nowe zjawiska w prozie, jak choćby Dorota Masłowska, dają autorowi posłowia asumpt do supozycji, że może – ujmę to po swojemu – „jeszcze Bereza nie umarła”. A poza wszystkim te ponad siedemset stron wyboru tekstów Berezy (i publikowanych już i odnalezionych w „papierach”), to wyborna lektura, bo w niej i o literaturze (najwięcej), i o życiu (niewiele mniej), i o snach (cudowne „Oniriady” znane czytelnikom „Twórczości”) i dlatego, że sam Bereza był wybornym pisarzem, wspaniałym stylistą o własnym, unikalnym języku. A swoją drogą zawsze nurtowało mnie czy te sny z „Oniriad” naprawdę mu się śniły czy też zmyślał, jakkolwiek było, robił to fenomenalnie.