4 grudnia 2024

loader

Życie dla nielicznych

fot. Pexels

Każdy dzień to droższe jedzenie, droższa energia i w ogóle droższe życie. Każdy oddech kosztuje nas coraz więcej, a my jesteśmy warci wciąż mniej i mniej. Horyzont ciągłej drożyzny oznaczającej coraz mniej dostępnych towarów określa coś, co nazwać możemy mianem Nowego Kapitalizmu, a jednocześnie uznać za powrót do kapitalistycznych korzeni. 

W sytuacji, w której wyjazd na tygodniowe wakacje nad polskie morze przerasta już finansowe możliwości większości polskiego społeczeństwo trudno bowiem mówić o społeczeństwie konsumpcyjnym i o społeczeństwie masowym. Wszelkie obietnice i utopie masowego akcesu do klasy średniej są już nieważne, są martwe. Przed nami nowa epoka – czas kapitalizmu skrajnej ekskluzji, systemu tworzonego jedynie z myślą o najbogatszych oraz ich potrzebach. Przed nami epoka walk w klatce o resztki.

Krótki sen masowej konsumpcji

Kapitalizm nie jest społeczeństwem dobrobytu. Zapomnianą przez większość prawdą jest fakt, że społeczeństwo masowej konsumpcji nie jest ani wieczne, ani tożsame z systemem kapitalistycznym. Spoglądając na historię kapitalizmu, na jego globalny zasięg i zróżnicowanie należałoby raczej stwierdzić, że jest to fenomen dość krótkiej epoki, moment czasu jedynie na bardzo skromnej części globu. Dowodzą tego choćby koleje losu kolebki nowoczesnego kapitalizmu, czyli USA. Z danych Komitetu Bogactw Narodowych dotyczących wydatków konsumentów w Stanach Zjednoczonych z 1936 r. przed naszymi oczami wyłania się obraz społeczeństwa skrajnego rozwarstwienia i różnic majątkowych. W 1936 r. 33 proc.  najlepiej zarabiających odpowiadało za 65,7 proc. całkowitej konsumpcji. Środkowe 33 proc.  (a więc mityczna „klasa średnia”) konsumowało 23,9 proc., a 33 proc.  najgorzej zarabiających otrzymywało z całego podziału jedynie 10,4 proc. dóbr konsumpcyjnych. Dane z 2020 roku mówią natomiast, że 31 proc. całej konsumpcji przypadło w udziale z ledwie 10 proc. najbogatszych i udział ten stale rośnie.

Podobna lub często gorsza sytuacja panowała zresztą wszędzie w świecie zachodnim, o innych częściach planety nawet nie wspominając. Świat przedwojennego kapitalizmu, a także wczesny kapitalizm powojenny to rzeczywistość, w której wszystkie przyjemności życia były zarezerwowane wyłącznie dla przedstawicieli warstw wyższych. Rewolucją stał się dopiero fordyzm, który umożliwił masową produkcję towarową i jednocześnie ukuł ideę kapitalizmu jako systemu opierającego się na powszechniejszym dostępie do towarów. To oczywiście nie wszystko. Tak naprawdę to dopiero konkurencja z państwami Bloku Wschodniego nadającymi szerokie prawa socjalne ludziom pracy – i obawa przed „komunizmem” – zmusiła państwa kapitalistyczne do podjęcia rękawicy i konkurowania w zakresie wyrównywania poziomów życia. Nic więc dziwnego, że od momentu upadku państw realnego socjalizmu na świecie do głosu doszła ideologia neoliberalna, która szerzy religię taniego państwa, zbędność wszelkich praw socjalnych, i której głównym celem jest oddanie pełni potęgi ekonomicznej klasom posiadającym oraz totalne cofnięcie społeczeństw w epokę sprzed wszystkich zdobyczy pracowniczych.

Kapitalizm zawsze – czy to głosami neoliberalnych ideologów, czy naukowców-lobbystów – będzie się oczywiście bronił przed takimi zarzutami. Zazwyczaj usłyszymy więc, że powszechny dobrobyt albo dopiero jest w budowie i czeka tuż za zakrętem, albo jego nadejście uniemożliwiają rozmaite złe i zagrażające nam siły. W tej uciecze od odpowiedzialności za prawdę wielu zwolenników kapitalizmu i „wolnego rynku” posunęło się już do twierdzeń, zgodnie z którymi wcale nie żyjemy w kapitalizmie, ponieważ wciąż panuje nad nami socjalizm: bo jest jakieś państwo, które „robi rzeczy”, bo istnieją jakiekolwiek podatki. Coraz częściej stajemy jednak w obliczu rzeczników skrajnych form kapitalizmu, których problem ogólnospołecznego dobrobytu w ogóle nie zajmuje i nie interesuje. I to takie figury i pomysły stanowią najlepszą zapowiedź nowej odsłony systemu, którą widać już na bliskim horyzoncie.

Epoka budowy inkluzywnego społeczeństwa kapitalistycznego ma więc swoje historyczne osadzenie, swą genezę i swój potencjalny koniec. Kapitalizm potrafi istnieć bez człowieka masowo konsumującego i z reguły tak właśnie wygląda jego egzystencja. Dziś żyjemy w momencie radykalnych przemian politycznych, w którym utrzymywanie społeczeństwa masowej konsumpcji staje się coraz trudniejsze ekonomicznie i z perspektywy elit coraz mniej potrzebne. Jest tak przede wszystkim z uwagi na topniejące zasoby surowców naturalnych, na kryzysowo rosnącą cenę ropy i energii oraz ze względu na kurczenie się planetarnej powierzchni życiowej wskutek skokowych postępów globalnego ocieplenia i katastrofy klimatycznej. Innymi słowy: zachodni kapitalizm jest już w pełni świadom tego, że nie musi  przyciągać i pacyfikować klasy pracującej wysokim poziomem konsumpcji i możliwościami konsumpcyjnymi dostępnymi dla przeciętnego pracownika. Stare sposoby na budowanie atrakcyjności nie są już potrzebne. Od teraz wystarczy sama naga obietnica życia oraz przetrwania w coraz bardziej brutalizującym się, coraz bardziej pogrodzonym i coraz mniej perspektywicznym świecie. Im gorsza sytuacja globalnego kapitalizmu oraz Ziemi – tym silniejsza konkurencja ludzi pracy walczących o przetrwanie. I kapitał doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Pałace i rudery

Sytuacja, w której przeciętni pracownicy tracą możliwość wyjazdu na wakacje, nie stać ich na opiekę medyczną i zdrowe uzębienie czy też nie są już w stanie sfinansować jakichkolwiek nieprzewidzianych wydatków a ich emerytura skazuje ich na żebractwo oznacza radykalną obniżkę wartości siły roboczej. Spadek siły nabywczej, który odczuwamy pod postacią dokuczającej wszystkim inflacji, jest niezwykle jasnym i brutalnym komunikatem ze strony systemu: zapotrzebowanie na was maleje, cieszcie się tym, co jeszcze macie, nową normą będą: rosnąca bieda, choroby i jeszcze drastyczniejsza konkurencja. Nic dziwnego, że w tej sytuacji mało kto decyduje się w Polsce na posiadanie potomstwa, a psychicznie wszyscy odczuwamy stan zagrożenia, wiszącą nad nami groźbę stania się zbędnym niekapitałem ludzkim i obsesyjnie zastanawiamy się, gdzie znajduje się dno w tej epidemii chciwości i drożyzny.

Rośnie powszechne poczucie, że system działa bez troski o człowieka. Coraz bardziej da się odczuć, że podstawą działania naszego świata jest pogoń za zyskiem, a człowiek jest tu wyłącznie trybikiem i mięsem do zmielenia w maszynie wyzysku. 

Publiczną dyskusję nad emancypacją dość często monopolizują spory o miejsce i rolę kobiet w społeczeństwie. To bardzo dobrze, ale często uwadze naszej umyka (albo też jest świadomie zacierana przez zagarniającą ten temat dla siebie kapitalistyczną ideologię) inna tragedia: tragedia współczesnych mężczyzn. To właśnie mężczyźni, dla których posiadanie kapitału i bycie kapitalistycznym „kimś”, bycie „wygrywem”, stało się toksycznym i zatruwającym psychikę wyznacznikiem sukcesu, tak silnie poddawani są i odczuwają presję kapitalistycznego sukcesu. Męska desperacja i bezskuteczne wołanie o pomoc wraz z brakiem zrozumienia mechanizmów i sił, które rządzą nimi i kapitalizmem skutkuje ucieczką w poparcie dla skrajnych prokapitalistów, którzy, z męskiej perspektywy patrząc, oferują jedno najważniejsze: świadomość i obietnicę sprawczości, jakiś rodzaj podmiotowości oraz szacunku. W Polsce zlikwidowano bowiem skutecznie społeczną i kulturową tożsamość członka klasy pracującej i dlatego polski mężczyzna stał się wyobcowanym „wyklęciakiem”, pseudopanem skazanym na solidaryzm z najbogatszymi, z którymi najczęściej ma zresztą niewiele wspólnego. Stanowiąc 80 proc. bezdomnych i popełniając 80 proc. samobójstw (druzgocąca większość to członkowie klasy pracującej) mężczyźni,  nie są więc wcale beneficjentami kapitalistycznego triumfu i tyranii, ale zaszczutymi trybikami kapitalistycznej machiny. Machiny, która dosłownie ich zabija.

Panujący kapitalizm w coraz większym stopniu uważa zatem, że o poparcie klasy pracującej wcale nie musi się już starać. Wystarczy postraszyć. Straszakiem jest choćby los uchodźców setkami tonących na Morzu Śródziemnym, straszakiem jest los setek tysięcy „nadmiarowych zgonów”, los ludzi, którym odmówiono leczenia dla „oszczędzania na systemie”, los osób bezdomnych lub w kryzysie zdrowia psychicznego. Nowy kapitalizm tak naprawdę jest czymś w rodzaju „liberalizmu strachu”, który wprost marzy się zresztą autorom o liberalnych przekonaniach. To system, który nie zapewnia już żadnego postępu, nie ma obietnicy i zamiast tego szczuje obcymi, grozi i zastrasza najstraszniejszymi możliwymi konsekwencjami wszystkiego. O przykłady nietrudno, czytamy codziennie, że w przyszłym roku podrożeje drastycznie energia (dziwne, bo surowce na razie są tańsze), że horrendalnie droga będzie żywność (dziwne, bo rośnie import z Ukrainy i innych państw spoza UE), że już niedługo załamie się system emerytalny i seniorzy w przyszłości nie dostaną nic lub prawie nic (choć wystarczyłoby opodatkować horrendalne zyski banków), itd., itd.

Dla lewicy jest to natomiast oczywisty znak, że system znajduje się już w okresie permanentnego, ostatecznego kryzysu i – zgodnie z prognozami Róży Luksemburg – musi sukcesywnie odbierać zdobycze pracownikom. By chronić zyski elit i by przetrwać. Oraz narzucić kryzysowe, szokowe posłuszeństwo wszystkim deklasowanym.

Zmiany, które dzieją się na naszych oczach, wpłyną jednak na los nie tylko pracowników, którzy  będą deklasowani i spychani do konsumpcyjnego niebytu. Ucierpią i wręcz przepadną także inne klasy i grupy społeczne, bowiem puste plaże i upadające restauracje to przejaw tego samego zjawiska. „Odtąd jemy w fast foodach, wraca moda na fast foody” – agitują nagłówki kolorowych portali. Tymczasem na choćby jeden codzienny posiłek w najbardziej toksycznej sieciówce typu fast food z kurczakiem w nazwie stać jedynie bogatych. A zatem podobny do proletariackiego los czeka zarazem całą armię (szczególnie drobnych) właścicieli. Tych, którzy obecnie narzekają, że zabijają ich państwo i podatki. W rzeczywistości ich firmy wcześniej żyły i prosperowały właśnie dzięki szerszej dostępności wypoczynku, gastronomii i innych usług oraz towarów. Odkąd pracownicy stracą środki do kupowania tych usług, firmy te przestaną zarabiać na swe utrzymanie. Opaczna świadomość klasowa właściciela obraca się w tym momencie przeciw niemu. Jego deklarowanym wrogiem politycznym jest bowiem państwo, które – o sancta simplicitas! – redystrybuując bogactwo realnie zapewniało mu klientów. 

Zgodnie z przewidywaniami marksizmu ogromną rzeszę drobnych właścicieli czeka konieczność nieuniknionego dołączenia do klasy pracującej. Zarabianie na szerokiej konsumpcji przestanie być dochodowe, ponieważ masy nie będą już posiadały dostatecznej ilości pieniądza. Wystarczy spojrzeć choćby, na ile zestawów LEGO może dziś pozwolić sobie przeciętne dziecko… Jednocześnie stale rósł będzie rynek usług dla najbogatszych, którzy zakumulują jeszcze więcej i utworzą odgrodzone od innych klas i skrajnie uprzywilejowane, „bańkowe” społeczeństwo. Rozwój tegoż możemy obserwować, chociażby na przykładzie skokowo rosnącej popularności prywatnych szkół czy usług medycyny prywatnej oraz drogich i otaczanych murem osiedli. Problem w tym, że ta konsumpcja w swej skali nigdy nie dorówna konsumpcji masowej. Co więcej – jej charakter nie ma charakteru postępowego czy solidarnościowego, ale wsteczny, klasistowski i pogłębiający społeczne rozwarstwienia, zagrażający polityczną katastrofą…

Co dalej?

Żyjemy w erze nadchodzącego zderzenia się dwóch możliwości dalszego przekształcania się kapitalizmu. Jedną ścieżką będzie kapitalizm katastrofy klimatycznej i klasistowskiej ekskluzji, drugą możliwość stanowi solidaryzm i egalitaryzm w obliczu katastrofy. Będą to dwa scenariusze losów dwóch planet rodem z powieści „Wydziedziczeni” autorstwa Ursuli K. Le Guin. Jedna z przedstawionych w książce planet była wcieloną utopią kolektywnej solidarności i współpracy. Druga planeta była utopią kapitalizmu, w której wszystkie klasy toczyły ze sobą nieprzerwaną wojnę o konsumpcję, a biedniejsi mówili już nawet innym językiem niż bogaci. Ten drugi porządek z konieczności zakłada nie tylko przetrwanie klas posiadających i ich totalną hegemonię, ale i znoszenie (formalne lub nieformalne) wszelkich form demokracji. W jaki bowiem sposób będzie można przeciwdziałać temu by stanowiący większość zdeklasowani oddali głos na postępowe lub rewolucyjne siły? Tu odpowiedzią okaże się stopniowa i cicha faszyzacja, której dziś już jesteśmy świadkami wraz z postępującym okrawaniem i demontażem demokracji. Wykorzystywanie narzędzi o charakterze chwilówek wyborczych, manipulacje wokół wyników wyborczych, rezygnacja z kontroli stanu demokracji, aż po rysujące się na brunatnym horyzoncie PiSFederacji odejście z Unii Europejskiej – za sprawą takich i podobnych posunięć elity osiągną swoje i zbudują odcięty od świata obóz pracy, w którym prawdziwe i wygodne życie zarezerwowane będzie wyłącznie dla nich.

W praktyce faszyzm nowych czasów sprowadza się do konieczności i umiejętności generowania i zarządzania klasizmem i wzajemną nienawiścią wewnątrz obozu klasy pracującej. To dlatego kipi wojna między „ciężko pracującymi” i „500plusami” a przeciętny pracownik zgodnie z interesem Sławomira Mentzena i jemu podobnych, identyfikuje się z klasą właścicieli oraz atakuje bezdomnych. Najbogatsi są nietykalni, nietykalne są banki… Cud fałszywej świadomości klasowej zawiera się przy tym w totalnej eliminacji pamięci o klasowej historii proletariatu. Jeśli nie wiesz dlaczego w ogóle możesz iść na chorobowe, jeśli nie masz pojęcia skąd wzięły się zakłady ubezpieczeń społecznych, jeśli marzysz o likwidacji podatków widząc w tym jedyną szansę na podwyżkę i jeśli twoją wyobraźniolandią są marzenia promotorów skrajnego wyzysku, którym śni się likwidacja płacy minimalnej… To już teraz budujesz nowy darwinizm. Nowy, morderczy klasizm, w którym miarą przynależności do klasy średniej będzie zasługiwanie na życie…

Tymoteusz Kochan

Poprzedni

Kogo teraz najbardziej zawiedzie PO?

Następny

Niektórzy wygrali z inflacją