„To, co nazywamy polskimi elitami intelektualnymi, jest wynarodowioną elitą posowiecką. To osoby, których nie obchodzą losy Polski i Polaków, tylko własne kariery. Dopóki ich nie zdegradujemy, brutalnie nie upokorzymy, tak by poczuli, że są elementem obcym, produktem kolaboracji części narodu, Polska nie będzie niepodległa” – te brzmiące jak groźba i groźbą w istocie być mające słowa, wypowiedziane w 2012 roku w TV Republika, a powtórzone w świąteczno–noworocznym numerze tygodnika „Gazeta Polska” przez jednego z supergorliwych lejtnantów PiS, eksponenta jego najmroczniejszego nurtu, Piotra Lisiewicza, nie były i nie są jedynie indywidualną ekspresją marzeń „przypadkowego” publicysty, lecz także kwintesencją jednego z kluczowych składników „rewolucyjnej” doktryny politycznej PiS.
Zakłada ona nie tylko odsunięcie oponentów na pobocze, ale także ich polityczną i kulturową eksterminację. Zacytowana deklaracja przyszła mi na myśl przy lekturze tekstu Damiana Duszczenko „Jaśniepan Łoziński” („DT”, nr 260-262/2017), który posłużył mi za źródło samoostrzeżenia, że jeśli antypisowska strona barykady skoncentruje się na domowych wojenkach i wzajemnych podjazdach, to przepowiednia Lisiewicza się spełni. Wtedy polegniemy pospołu, tak jak już poległa niezawisłość sądów czy instrumenty obrony przed państwem policyjnym oraz przed represyjnym państwem ideologicznym typu klerofaszystowskiego, czego sygnałem jest choćby wszczęte przez Zbigniewa Ziobrę, karno-administracyjne prześladowania młodych komunistów.
Nikodem Dyzma i kwestia „chama”
Tak, to prawda, że faktyczny założyciel i pierwszy lider KOD okazał się kolejnym wcieleniem Nikodema Dyzmy. I tak jak ów znany bohater zbiorowej wyobraźni znalazł na trotuarze zaproszenie na vipowski raut, tak Kijowski fejsbukowej zręczności zawdzięczał swoją sezonową karierę jednego z liderów opozycji. Niestety, nieuczciwymi i niemądrymi postępkami zaprzepaścił zdobyte zaufanie i społeczny kapitał. Tak, to prawda, że następca Kijowskiego, nowy szef KOD Krzysztof Łoziński niefortunnie „popisał się” niezręcznymi i niestosownymi argumentami co prawda antypisowskimi, ale nawiązującymi do dość już anachronicznej poetyki polemicznej rodem z repertuaru sporów między „panami” a „chamami” i wszystkich związanych z nimi konotacji, skojarzeń kompleksów i innych starych zadrażnień polskich na tle „godnościowym” i „kulturowym”. Tak, to prawda, że KOD wydaje się być dziś cieniem niedawnej jeszcze siły mobilizacyjnej. I to być może prawda, że Obywatele RP, „bardziej bojowa wersja bojowników o III RP” również słabną, a „ich zdolności mobilizacyjne też się właśnie kończą” – jak wieszczy D.D. To być może. Tyle, że we mnie nie ma z tego powodu „schadenfreude”, wyczuwalnego w tekście D.D., a to z dwóch powodów. Po pierwsze, można mieć bardzo krytyczny stosunek do III RP, a jednocześnie zauważać, że o tym, kto należy do III RP decyduje PiS i że obiektem akcji policyjno-prokuratorskiej zaczynają być nie tylko nieodrodni synowie (i córki) tejże, czyli ludzie PO, ale także w tym względzie „Bogu ducha winni”, wspomniani już wyżej młodzi komuniści. Lepiej więc byłoby, gdy w obliczu coraz bardziej agresywnego reżymu PiS (nasilenie represji policyjnych w stosunku do antypisowskich demonstrantów wyraźnie zauważalne od minionej jesieni), zróżnicowani ideowo ludzie obozu demokratycznego, zachowali elementarną solidarność wobec wspólnego zagrożenia. Po drugie, niestety, ale to nie my, lewica, wyprowadzaliśmy na ulice polskich miast dziesiątki, a momentami nawet setki tysięcy demonstrantów. To w dalekiej Lizbonie, stolicy kraju, w którym bez wątpienia rzadko (jak vice versa u nas o Portugalii) wspomina się o Polsce w wiadomościach telewizyjnych, wpatrywałem się w ekran hotelowego telewizora oglądając kilkudziesięciosekundowe, powtarzane przez cały dzień, 7 maja 2016 roku, relacje reporterskie z warszawskiej demonstracji KOD szacowanej tam na mniej więcej ćwierć miliona uczestników. Dopóki młoda lewica nie zmobilizuje na ulicy przynajmniej połowy tej liczby demonstrantów w obronie demokracji, lub choćby nie zostanie zauważona na ulicach, nie bardzo ma tytuł do takich wybrzydzań.
Idole kibolstwa polskiego
Przy czym zamiast toczyć naznaczone starymi resentymentami, kompleksami i skojarzeniami polemiki wokół kwestii „chamskości”, „pańskości”, „bydła w salonie”, „słomy w butach” czy „elitaryzmu” (nie powołam się ani na Gombrowicza ani nawet na „Kordiana i chama” autorstwa Leona Kruczkowskiego, patrona dekomunizowanych właśnie ulic jego imienia, by nie być podejrzewanym o zamiar „podrywania licealistek o literackich ambicjach”), może lepiej jednak zauważyć, że „rewolucja kulturalna” PiS polega na wypieraniu (lub w najlepszym razie na przemilczaniu) takich postaci z tradycyjnego oficjalnego panteonu państwowego jak choćby Hugo Kołłątaj, Stanisław Staszic, Stanisław Konarski, Maurycy Mochnacki, nie mówiąc już o takich pionierach polskiej lewicy jak Tadeusz Krępowiecki, Stanisław Worcell, Ludwik Waryński i wielu innych, a już zwłaszcza nie wspominając nawet o postaciach XX-wiecznej lewicy – i zastępowaniu ich kultem wodzów band leśnych i morderców, gwałcicieli, rabusiów i podpalaczy spod znaków Dekutowskiego-„Zapory” czy Szendzielarza-„Łupaszki” i im podobnych „bohaterów narodowych” z listy „żołnierzy wyklętych”. Do tego zbiorowym kustoszem ich kultu uczyniono stadionowych zadymiarzy czyli „kibolstwo polskie”. Jeśli to nie jest „schamianiem” i brutalizowaniem dyskursu publicznego, to co nim jest?
Reasumując – od lewicy, czyli od nas samych należy oczekiwać przede wszystkim skromności i pracy, a nie szukania wrogów tam, gdzie ich nie ma, a gdzie są najwyżej ideowi konkurenci.
Kilka optymistycznych iskierek
Żeby jednak po minorowym politycznie roku 2017 nie zaczynać wyłącznie minorowo roku 2018 – na koniec kilka iskierek o nieco bardziej optymistycznej barwie.
Rysy na pisowskiej skale
Po pierwsze, media (ale nie TVP, nie „Trwam” i nie ich radyja) doniosły, że w trzech gminach, w różnych częściach kraju, w których w 2017 roku odbyły się uzupełniające wybory samorządowe, kandydaci pisowscy przegrali je i to z kretesem, na poziomie średnio trzy-czterokrotnie niższym od podtykanych nam codziennie przez TVP, szybujących podobno pod niebiosa notowań poparcia dla partii Kaczyńskiego. Jest to być może odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo rzekomego przekraczania 50 procent poparcia w sondażach nie decyduje się on na przedterminowe wybory w celu uzyskania będącej podobno w zasięgu ręki większości konstytucyjnej. Może więc nie bez racji (przynajmniej częściowej) są ci, którzy twierdzą, że choć PiS na pewno osiąga realnie najlepszy wynik, to nie aż tak dobry jak to każdego dnia ogłasza jego propaganda i że być może zarysowują się pierwsze podskórne symptomy kruszenia się pisowskiej skały. Na zdrowy rozum nie musi to być aż takie dziwne. PiS wszedł w wojenki domowe z tak wieloma środowiskami i zbiorowościami zawodowymi i społecznymi (zamrożenie podwyżek dla nauczycieli, powszechne zjawisko codziennej udręki szkolnej uczniów i rodziców po „deformie” Zalewskiej, śladowe podwyżki rent i emerytur cywilnych, emerytalna degradacja środowisk policyjnych emerytów i ich rodzin, lęk przed tym samym po stronie emerytów wojskowych, konflikt z lekarzami i brak odczuwalnej, a obiecanej poprawy w domenie usług zdrowotnych, inflacyjne topnienie 500 plus oraz jego świeżego uroku – przykłady otwartych frontów i zarysowań na suficie można by mnożyć) – że byłoby dziwne, gdyby w końcu nie znalazło to odbicia w reakcjach wyborców, także na „prowincji”, gdzie poza tym buta pisowskich czynowników jest i lepiej widoczna i bardziej bezpośrednio dokuczliwa.
Martyrologia „wyklętych” a „polewanie się szampanem”
Po drugie, choć w tym przypadku nie mam pewności czy to powód do radości, wygląda na to, że szykuje się odejście prezesa TVP Jacka Kurskiego, głównego guru pisowskiej idioten-propagandy. Próbował on od początku grać na dwóch instrumentach. Z jednej strony ideologicznie dopieszczać Centralę parosksyzmem nacjonalistycznym na ekranie i kultem „wyklętych”. Ponieważ jednak jest to poetyka strawna na dłuższą metę najwyżej dla „pancernego” segmentu elektoratu PiS – zwykły lud pisowski może się tym szybko znudzić, tym bardziej, że tak naprawdę, mimo papuziego powtarzania gotowych haseł – w aspekcie jej istotnej, historycznej, zarówno intelektualnej jak i emocjonalnej treści, problematyka „patriotyczna” jest mu organicznie obojętna i bezdennie nudna (jak mówi ludowe porzekadło: „co za dużo, to i świnie nie zjedzą”). Dla tych Kurski przygotował wersję rozrywkową, propisowski, ludowy karnawał przy akompaniamencie diskopolo Zenka Martyniuka i „polewania się szampanem” w rytm zakopiańskich podrygów Sylwestra w TVP2 Marcina Wolskiego. Jednak wygląda na to, że nawet ta podwójna zapobiegliwość Kurskiego nie uratuje go w oczach nowego premiera Morawieckiego. Parciana i przekraczająca już granice najostrzejszej auto-groteski (choćby kompromitująco komiczna treść osławionych pasków-belek fabrykowanych w TVP Info przez „nieznanych sprawców”) bardzo utrudni „cywilizowanemu Europejczykowi” Morawieckiemu rozmowy w Brukseli, jeśli tym samym czasie, gdy będzie rozmawiał z Jean-Claude Junckerem czy Fransem Timmermansem, ten pierwszy będzie przedstawiany w TVP Info i „Wiadomościach” Jedynki jako Zawołany Luksemburski Pijak, a drugi jako Wróg Publiczny Polski Numer Jeden.
Dudaczewski – bez przebaczenia
Po trzecie, nie słabnie niebezpieczny dla PiS konflikt w ramach – i to w centrum – obozu, zwłaszcza na linii Duda-fanatyczni kaczyści-macieryści. Tygodnik „Gazeta Polska” – jak mafia – nie przebacza i mimo dudowego nawrócenia w postaci podpisu pod ustawami dewastującymi niezależne sądownictwo, nie odpuszcza mu – bardzo to niechrześcijańskie – grzechów. Piotr Lisiewicz nadal nazywa go „Dudaczewskim”, Michał Rachoń na ostatniej stronie, czyli zza węgła, wtóruje mu nieco tylko mniej ostentacyjnym językiem, a szef Tomasz Sakiewicz im tego nie skreśla, a już od targowiczanina Józefa Ankwicza wiadomo, że milczenie jest znakiem zgody.
Krakowskie wolne!
Po czwarte, może dla większości nie-PiS-u marna to pociecha, ale wygląda na to, że nie będziemy oglądać pomników smoleńskich w historycznie ukształtowanej przestrzeni architektonicznej Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie. Przecież i tak nie można było liczyć na to, że nie powstaną. W zamian za Krakowskie Kaczyński zdecydował się chyba na plac Piłsudskiego. Szkoda i tego placu, ale niech tam. Lepiej żeby rzeczone obiekty stanęły na miejscu nieco jednak oddalonym od głównego urbanistycznie Traktu Królewskiego niż jak pierwotnie przewidywano, miałyby spaskudzić historyczne pejzaże z płócien Bernarda Belotto Canaletto. A na koniec, wszystkim życzę lepszego roku 2018, a posłance Beacie Kempie, by boży płomień nadziei zawsze gorzał nad jej biurami poselskimi. W sumie te pocieszenia może i skromne, ale nie do pogardzenia po co najmniej dwuletnim poście od jakichkolwiek sukcesów…