„Bardzo mi przykro, że to twoja wina, że zachowałem się jak palant” – tak w skrócie zabrzmiały przeprosiny pisarza Janusza Rudnickiego za chamskie i podłe słowa pod adresem dziennikarki.
Jesteśmy świadkami żałośliwego spektaklu, w którym główną rolę gra erotoman-gawędziarz, miotający się w popłochu, aby tylko nie przyznać, że to on zawinił. Że sytuacja była zero-jedynkowa. Że ktoś kogoś poniżył. Że wylało się mleko, a raczej pokłady seksistowskiego jadu – i żadne zaprzeczanie, okręcanie tego faktu wokół własnej osi tu nie pomoże.
***
Przypomnijmy w czym rzecz: redaktor Anna Śmigulec po przeprowadzeniu wywiadu z pisarzem udała się do swojej ulubionej kawiarni – „Wrzenia świata”. Rudnicki, odprowadziwszy tam dziennikarkę dodał, że również niezmiernie lubi to miejsce, więc istnieje szansa, że jeszcze się tam spotkają, bo akurat ma zamiar „wpaść później z kolegą”.
„Rzeczywiście, z godzinę później, kiedy siedziałam już z koleżanką, reporterką, dołączył do naszego stolika. Rozmawiamy miło, kafejka pełna ludzi, aż tu nagle w drzwiach pojawia się ów kolega, a pisarz woła do niego: »Chodź, kurwy już są!«. Zamurowało mnie… ” – relacjonuje publicystka.
A oto, jak całą sprawę widzi autor wiekopomnej kwestii: „Tak powiedziałem? Kurwy już są? To wszystko? Czegoś tam chyba brakuje. W sensie, to musiało być zaokrąglone, coś w rodzaju, człowiek ich szuka po burdelach, a one siedzą tu, we Wrzeniu Świata. Czyli jakaś mikroprzypowieść”. Taki sobie poobiedni żarcik. Anegdotka. Fantazyjka. Humoreska.
***
W takich momentach błogosławię brzytwę Ockhama. I ona, w poszukiwaniu najprostszego wyjaśnienia, podpowiada mi, że Rudnicki po prostu zapomniał, kto go słucha. Pokręciły mu się ramy czasowo-przestrzenne i rzucił chamskim tekstem (nieistotne – wyzwiskiem wprost, czy omówieniem jak z Homera), odsłoniwszy niechcący paskudną konstrukcję najstarszych obwodów swojego mózgu. Tak jak pracownik, który na firmowym przyjęciu wypali „Wszystkiego najgorszego, szefie!”. Jak niewierny mąż, który nazwie w łóżku żonę imieniem tej drugiej. Albo jak nałogowy kłamczuch, któremu raz przypadkiem wyrwie się słowo prawdy – i zburzy całą wcześniejszą, misterną opowieść. W takich chwilach, jeśli dobrze się przyjrzymy, nad głowami nieszczęsnych krasomówców na sekundę pojawia się widmo brodatego staruszka Freuda. To on pierwszy zauważył, że te rzeczy, które nam się „wyrywają”, gdy świadomość na chwilę przyśnie – zazwyczaj nie kwalifikują się do pokojowej nagrody Nobla ani orderu dla humanisty roku.
Ale spokojnie – nie trzeba w takich chwilach rzucać się ze skarpy. Jest jeden bardzo prosty sposób, jak z takiej sytuacji wyjść (z twarzą raczej już nie, ale przynajmniej z połową). Przeprosić. Tylko jeden warunek: trzeba to zrobić szybko, nim opadną emocje. Przeprosić. Po prostu. Nie tłumaczyć, bo tłumaczenia nie ma. Przeprosić i wziąć na klatę skutki. Ten moment Rudnicki już przegapił. A to niestety znaczy, że nie tylko mu się „wyrwało”, ale jeszcze jest z tego dumny.
Bo w ogóle nie zauważył, że stało się coś, czego należy się wstydzić. A nawet jeśli zauważył i idzie w zaparte – tym gorzej. Bo najwyraźniej, w poważaniu mając inteligencję odbiorców, liczy na to, że ktoś jednak kupi tłumaczenie pt. „Mnie to bawi, a jak ciebie nie, to twój problem. Kurwo”.
Jego reakcja odsłania również lęk przed naruszeniem męskiej strefy komfortu poprzez kobiecą akcję #metoo. Bo przecież przez całe życie pozwalaliśmy sobie na myślenie o nich jako kurwach, cipach, loszkach, dupach. I wiedzieliśmy, że to nie w porządku, ale robiliśmy to, bo takie jest prawo kaduka.
Aż tu nagle przyszedł ktoś i wytknął, że to z naszej strony nieładnie. Jak on śmiał!
Ale wróćmy do pana pisarza, który dobrnął do etapu, w którym należy szybko przypomnieć sobie przysłowie o milczeniu i złocie – i przełknąć piwo, jakiego nawarzył. Mam nadzieję, panie pisarzu, że zrozumie pan mechanizm całej sytuacji, kiedy na spotkaniu autorskim ktoś zapowie pańskie przybycie: „Witajcie drodzy państwo, jest z nami ten wyliniały stary oblech. Znaczy, chciałem powiedzieć, Janusz Rudnicki”.