27 kwietnia 2024

loader

Cały naród odbudowywał stolicę

Afera reprywatyzacyjna w Warszawie wybuchła z powodu jednej działki w okolicach Pałacu Kultury. To wynik walki PiS ze stołecznymi władzami pochodzącymi z PO. Samego procesu reprywatyzacji nikt jednak w zasadzie nie podważa.

Dopiero ujawnienie przez stowarzyszenie Miasto Jest Nasze przekrętu, jaki towarzyszył niezgodnemu z prawem zwrotowi działki przy Pałacu Kultury i Nauki, a następnie nagłośnienie go przez media wywołało publiczną dyskusję. Tymczasem organizacje broniące praw lokatorów, prześladowanych przez nowych właścicieli warszawskich nieruchomości i eksmitowanych z mieszkań, od wielu lat alarmowały, że proces reprywatyzacji przebiega w sposób dziki, nieuregulowany prawnie, co sprzyja nadużyciom.
Od momentu, gdy nasilił się proces oddawania (bo nie we wszystkich przypadkach można mówić o zwracaniu) warszawskich gruntów i budynków spadkobiercom ich przedwojennych właścicieli. W wielu przypadkach w ogóle nie można mówić o spadkobiercach, bowiem ręce po stołeczne nieruchomości wyciągały osoby oraz organizacje w ogóle niezwiązane z ich przedwojennymi właścicielami, ale które z przejmowania tych dóbr zrobiły sobie intratny biznes. Wielokrotnie pisaliśmy o tym na łamach „Dziennika Trybuna”.

Miasto ruin

Wbrew temu, do czego próbuje nas przekonywać obowiązująca po 1989 r. propaganda, tzw. dekret Bieruta z 1945 roku nie sprowadzał się do bezprawnego przejęciu stołecznych nieruchomości (gruntów przede wszystkim) przez Polskę Ludową, a wręcz przeciwnie. Był on właśnie próbą prawnego uregulowania własności gruntów w nadzwyczajnej sytuacji tuż po II wojnie światowej. I był podyktowany koniecznością odbudowy Warszawy ze zniszczeń wojennych, zwłaszcza centrum, które w największym stopniu ucierpiało na skutek działań wojennych.
Zakładał on, że w przypadku nie zgłoszenia się przedwojennych właścicieli, pozostawione przez nich grunty zostaną przejęte przez władze stolicy. Nie dotyczyło to jednak budynków. Ich przedwojenni właściciele bądź ich spadkobiercy zachowali do nich prawo własności i dopiero w sytuacji, gdy się nie zgłaszali, albo nie mieli środków były one odbudowywane na koszt państwa. Z zastrzeżeniem, że gdyby chcieli odzyskać odbudowany w ten sposób budynek będą musieli zwrócić te koszty
Niedawno hitem internetu stał się film „Miasto ruin”. Zmontowany przy pomocy nowoczesnej techniki z kadrów nakręconych przez niemieckiego pilota a przedstawiających obraz stolicy po praktycznym zrównaniu jej z ziemią na rozkaz Hitlera w odwecie za powstanie warszawskie.
Tak się składa, iż był to film szczególnie zachwalany jako dokument uzmysławiający skalę zniszczeń Warszawy przez niemieckiego okupanta przez te środowiska polityczne, które od lat forsują proces reprywatyzacji – zwrotu spadkobiercom dawnych właścicieli gruntów i budynków w naturze. Paradoksalnie, zwolennikom reprywatyzacji „Morze ruin” nie uzmysławia, że gdyby nie dekret Bieruta owi spadkobiercy nie mieliby dziś o co się upominać. Kamienice, których zwrotu się domagają w ramach „sprawiedliwości dziejowej” odbudowano, a wielu przypadkach wręcz wzniesiono do nowa kosztem wysiłku całego społeczeństwa. Pracowały na to co najmniej dwa pokolenia Polaków. I osobiście, w ramach prac społecznych, odgruzowując zburzone miasto i dorzucając swoje grosze do Funduszu Odbudowy Stolicy.’
Zwolennicy reprywatyzacji – a tych nie brakowało w żadnej opcji politycznej – jakoś nie chcą pamiętać

Czyje zyski, czyje koszty?

Według róznych szacunków przed wojną w rękach prywatnych było od 20 do 25 tys. stołecznych nieruchomości. Wojenny straty wśród ludności Warszawy to ponad 400 tys. osób. Zginęło wówczas i wielu właścicieli nieruchomości i to wraz z całymi rodzinami, zwłaszcza osób pochodzenia żydowskiego. Gdy władze III RP ogłosiły chęć zwrotu nieruchomości, nagle okazało się, że dawni kamienicznicy mieli licznych krewnych, którzy zaczęli się zgłaszać i nadal się zgłaszają by odzyskać rzekomo należne im dobra.
Pojawia się więc logiczne pytanie – jakie prawo (również moralne) do przejmowania zniszczonych w czasie wojny i odbudowanych na społeczny koszt nieruchomości mają owi wynajdowani na różne sposoby rzekomi spadkobiercy, skoro nigdy nie mieli żadnych osobistych związków z owymi nieruchomościami ani nie mieli żadnego wkładu w ich powstanie? Dlaczego to oni mają być grupą uprzywilejowaną? I wreszcie – dlaczego proces zwrotu owych nieruchomości ma się odbywać kosztem krzywdy, a niekiedy i dramatów tych, którzy te budynki odbudowywali własnymi rękami, a później dostali w nich kwaterunek (bo nie było to prawo własności)? Jakim prawem tych ludzi, dzisiaj już bardzo starych, od lat wyrzuca się z zajmowanych przez nich lokali, choć odbudowywali je nie po to, by przejąć je na własność i czerpać korzyści w ich wynajmu, ale po to, by po prostu mieć dach nad głową?

Czas na rzetelne rachunki

Podczas dyskusji – dotąd nieśmiałych i wywoływanych przez tzw. lewactwo z organizacji lokatorskich i miejskich – nie podnosi się argumentu, by chętni do odzyskania przedwojennych nieruchomości ponieśli koszty ich odbudowy. Tak, jak zakładał to tzw. dekret Bieruta, który nie był żadną samowolką ani kradzieżą, ale właśnie prawnym uregulowaniem problemu własności w powojennej, zrównanej praktycznie z ziemią, stolicy. Gdyby nie to rozwiązanie, zapewne nie byłaby możliwa odbudowa Warszawy. Nie wspomina się również o tym, iż wiele z tych nieruchomości było przed wybuchem wojny niespłaconych, a część wręcz obciążały długi. Jeżeli mamy mówić o sprawiedliwości i wyrównaniu krzywd – w tym przypadku materialnych – również i te okoliczności należałoby wliczyć do owych rachunków. Co więcej, niektórzy z nich już po wojnie zainkasowali odpowiednie odszkodowania, jakie władze Polski Ludowej przekazały rządom niektórych państw, których obywatele byli właścicielami owych nieruchomości. Tak właśnie było w przypadku słynnej działki przy Pałacu Kultury i Nauki, której dzika reprywatyzacja, wyśledzona i ujawniona przez organizacje społeczne i media, wywołała aktualną tzw. aferę reprywatyzacyjną, uderzającą we władze stołecznego ratusza.
Obecnie jesteśmy świadkami nie tyle dyskusji o sensie i celowości procesu reprywatyzacji – a ta wszak dotyczy nie tylko Warszawy – ile o nieprawidłowościach, jakie jej towarzyszyły. Oczywiście, termin „nieprawidłowości” to w tym przypadku eufemizm, a wręcz kurtuazja wobec mafii, która od lat uwłaszcza się na majątku społecznym, wypracowanym przez poprzednie pokolenia. Istnieje w Polsce powszechna świadomość, że działalność owej mafii objęła nie tylko podstępne przejmowanie praw do przedwojennych nieruchomości, ale również majątek stworzony od podstaw w okresie Polski Ludowej, w tym zakłady przemysłowe wraz z budowanymi przy nich mieszkaniami zakładowymi. Powszechnej wiedzy na ten temat towarzyszy jednak powszechna bezsilność. Niewielu polityków – których obowiązkiem jest służenie w interesie społecznym – miało odwagę poruszać te tematy. Wielu zaś miało w tym wręcz osobisty interes, aby tego rodzaju sprawy nie wychodziły na światło dzienne. Tym razem jednak ta zmowa milczenia pękła. Zarówno na skutek wieloletnich działań organizacji lokatorskich i miejskich oraz wspierających je mediów, jak i bieżącej walki politycznej.

Walka polityczna zamiast rozwiązania problemu

Nie ma się co oszukiwać, że celem obecnych działań PiS jest wyjaśnienia nieprawidłowości, do jakich dochodziło podczas reprywatyzacji stołecznych nieruchomości, bowiem miały one miejsce również wtedy, gdy prezydentem Warszawy był Lech Kaczyński. W tej sprawie wszystkie siły polityczne mają coś na sumieniu. I prawdopodobnie dlatego ów proceder mógł się ciągnąć przez prawie ćwierć wieku. Jako gorący zwolennik zwrotu dawnych majątków zaprezentował się wszak i sam prezes PiS, Jarosław Kaczyński, który jeszcze w kwietniu 2004 r., w liście adresowanym do Polskiego Związku Ziemian (z siedzibą w Londynie) napisał: „reprezentuję środowisko polityczne, które od zarania III Rzeczpospolitej, wypowiadało się za reprywatyzacją”. Obecna „troska” PiS o sprawy reprywatyzacji w Warszawie to zwykły atak polityczny na prezydent miasta, Hannę Gronkiewicz-Waltz i próba przejęcia władzy w stolicy.
W zasadzie żadna z liczących się sił politycznych w Polsce nie podważała sensu reprywatyzacji, mimo iż w wielu przypadkach elementarna wiedza na temat najnowszej historii dowodzi, że procesy te nie mają nic wspólnego z wyrównywaniem krzywd ani sprawiedliwością. Pociągnęły za sobą za to mnóstwo działań, które powinny podlegać pod kodeks karny. Pociągnęły za sobą również dramaty tysięcy rodzin, które niekiedy z dnia na dzień pozbawiano dachu nad głową. Albo tragedie, takie jak śmierć działaczki lokatorskiej, Jolanty Brzeskiej, która została zamordowana w marcu 2011 r., najprawdopodobniej na zlecenie osób, które działały w owej reprywatyzacyjnej mafii. Tym bardziej nie można sprowadzać problemu reprywatyzacji do sprawy zwrotu jednej działki, o czym teraz jest głośno. Owa afera powinna stać się punktem wyjścia do szerszej debaty nad sensem reprywatyzacji w kraju, który w czasie II wojny został zniszczony jak żaden inny.

trybuna.info

Poprzedni

Steinmeier ostrzega przed spiralą zbrojeń

Następny

Chyba trochę się boją