Stowarzyszenie Ekonomiki Transportu uczciło 1 września komunikatem, że do 20% gmin w Polsce wraca autobus. Zwykle jeden kursujący do szkoły i z powrotem. To i tak lepiej niż w kolejnych 20% gmin, w których nie kursuje żadna komunikacja publiczna, a co najwyżej słynne busy. Towarowo-osobowe. Reasumując, można ogłosić sukces: ponad połowa kraju ma dostęp do transportu publicznego. W uzupełnieniu należałoby dodać, że od 2015 roku zlikwidowano 230 tysięcy kilometrów linii autobusowych. Lepsze jutro było więc raczej przedwczoraj.
Żyjąc w większym mieście takim jak Kraków, mamy do czynienia z niezwykłą sytuacją: transport publiczny nieustannie się poprawia. Mieszkańcy takiego miasta mają nie tylko lepiej niż ponad połowa reszty kraju, ale zapewne lepiej niż trzy czwarte, choć poziom oczekiwań nie tyle rośnie w miarę jeżdżenia, ile przyspiesza z każdy rokiem. Utyskiwania nad niedoskonałością komunikacji w Krakowie (Warszawie, Trójmieście itp.) są zapewne uzasadnione, ale mogą nie zrobić wrażenia na reszcie kraju.
Przyczyn tego stanu jest kilka. Pierwsza to transformacja systemowa, w wyniku której doszło do zapaści komunikacji publicznej, a przecież i w roku 1989 nie można było transportu publicznego uznać za dobry nawet tam, gdzie był trochę lepszy. Sytuacja zaczęła się zmieniać wraz z dostępnością europejskich funduszy przedakcesyjnych, a potem funduszy unijnych. Stan komunikacji poprawiał się tam, gdzie komunikacja w ogóle była, czyli w metropoliach i większych miastach.
W tychże samych miastach narastają inne problemy. Zupełnie jak w filmie „Samochody, które pożarły Paryż”. Na szczęście dla Francuzów, akcja filmu toczyła się w Paryżu w Australii – bardzo małym, ale bardzo zmotoryzowanym, bo każdy mieszkaniec miał tam samochód. Prawie jak w prawdziwym mieście, na przykład w Krakowie. W ubiegłym roku na tysiąc mieszkańców Krakowa przypadało 797 samochodów (624 tysięcy samochodów na 782 tysięcy mieszkańców), czyli w zasadzie po jednym samochodzie na każdego mieszkańca zdolnego do prowadzenia samochodu. Samochody zjadają Kraków, co widzą wszyscy oprócz posiadaczy samochodów. Do tego jeszcze dochodzą, a w zasadzie dojeżdżają, pojazdy spoza Krakowa, szczególnie z miejscowości, do których komunikacja publiczna od dawna nie dojeżdża. Słusznie krytykuje się władze Krakowa, że dokonują nadmiernie okazałych inwestycji drogowych, zamiast wspierać komunikację publiczną. Z drugiej strony lobby samochodowe podkreśla, że Kraków to jedno z bardziej zakorkowanych polskich miast. Wytłumaczenie jest takie: albo te korki nie są jednak tak dotkliwe, albo posiadacze samochodów lubią w nich stać.
Po wakacjach komunikacja publiczna w dużych miastach jakoś nie może dojść do siebie, a pasażerowie mają kłopot, by do siebie dojechać. Szereg analiz szuka przyczyn tego nagłego (czyżby?) zahamowania. Wskazuje się na spadek zainteresowania pracą u publicznych przewoźników, na oczekiwania (raczej słuszne) wyższych zarobków i komfortu pracy, czyli tego, na czym publiczni przewoźnicy starali się oszczędzać. Od lat maleje strumień pieniędzy cieknący do samorządów. Te, które korzystały z funduszy europejskich, inwestowały w tabor i trakcję. W rezultacie zajezdnie mamy niemal pełne nowoczesnych pojazdów, tylko nie ma ich kto prowadzić.
Transport publiczny cierpi na te same dolegliwości co cały sektor – finansowany ze środków budżetowych – usług publicznych. Opieka zdrowotna, oświata, transport, administracja zmagają się z brakiem pracowników, niskimi płacami i jeszcze niższym komfortem pracy. Samorządom brakuje pieniędzy, brakuje ich w oświacie i ochronie zdrowia. Kto tylko może, ucieka, szukając wyższych zarobków i (lub tylko) spokoju.
Busines Insider (Onet) analizę sytuacji w przedsiębiorstwach transportu publicznego zatytułował „Tramwaj będzie dobrem luksusowym”. Kłania się Tennessee Williams.
Z projektu budżetu państwa wynika, że pieniędzy ledwie starczy na wyborcze obietnice oraz pensje dla przedstawicieli władzy. Zakupy (w tym kupno uzbrojenia) będą na kredyt. Rok wyborczy przetrwają najsilniejsi, odporni na zimno, i rowerzyści. I ci ostatni będą wszystkiemu winni.
I oczywiście Niemcy, bo Niemcy zawsze są winni. Aktualnie ponad 6 bilionów złotych.