8 listopada 2024

loader

Czy Lewica chciała zapisać się do Platformy?

Już wszystko jasne, drugi prezydent IV RP, Andrzej Duda wygrał wybory. Przez kolejne 5 lat będzie „pierwszym obywatelem Rzeczypospolitej”. Miał za sobą cały aparat państwowy, media narodowe, lojalną i dobrze zorganizowaną partię oraz jeden z najbardziej profesjonalnych sztabów w ostatnim trzydziestoleciu.

Mając na uwadze, że wygrał o włos z Rafałem Trzaskowskim możemy stwierdzić, że w czasie swojej pierwszej kadencji nie potrafił, niczym Aleksander Kwaśniewski, „być prezydentem wszystkich Polaków”. Dzielił polskie społeczeństwo, podpisywał szkodliwe ustawy, naginał reguły demokratycznego państwa prawnego do realizacji interesów swojego prawicowego obozu politycznego. Pomimo to wygrał, zarówno w pierwszej jak i drugiej turze, pokonując wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej Rafała Trzaskowskiego. W kontekście politycznym i tego co wydarzyło się przez ostatnie dwa tygodnie warto przyjrzeć się zachowaniu części lewicy, która najwyraźniej zachciała zapisać do Platformy.

Ze zrozumiałych względów zeszłoroczne wybory parlamentarne były dla lewicy, w tym dla SLD, Wiosny i Razem, kluczowe. To przecież od obecności w Sejmie zależy, czy dana siła polityczna jest w ogóle traktowana w kategoriach poważnych. Brak reprezentacji parlamentarnej wiąże się z brakiem wpływu na prawodawstwo, na dyskurs publiczny, a przy okazji oznacza brak szans na udział w głównych programach telewizyjnych i radiowych. Powrót lewicy do Sejmu w październiku zeszłego roku, do tego z silnym trzecim wynikiem i ponad dwumilionowym poparciem wyborców był wydarzeniem doniosłym okupionym dużym wysiłkiem wieloletniej i mozolnej pracy. W partiach politycznych, w terenie, w samorządach, w działalności think tanków, postępowych fundacji i stowarzyszeń oraz związków zawodowych. Lewica startowała zatem do wyborów prezydenckich z przeświadczeniem, że najważniejsze wybory ma już za sobą, że jeszcze do niedawna niemożliwy cel został zrealizowany.

I wtedy zaczęły się schody. Nikt z liderów „zjednoczonej” Lewicy nie powiedział zaraz po ogłoszeniu wyników jasno i wyraźnie, że chce startować. Lewica niczym w 2015 roku zaczęła na siłę poszukiwać chętnej lub chętnego. W końcu Robert Biedroń podjął się straceńczej misji startu w wyborach, w których zwyczajnie nie mógł wygrać. Do tego doszły mankamenty jego wiarygodności (nie zrzekł się mandatu do PE, pomimo wcześniejszych zapowiedzi, że tak uczyni), języka, którym się posługiwał w kampanii („wstydzę się, że w moim kraju żyją ludzie, którzy są gorsi od komunistów, bo zniszczyli mój kraj bardziej niż komuniści”), wszystkim kandydatom pomieszała szyki pandemia koronawirusa, a wreszcie wszedł do gry Rafał Trzaskowski, który odebrał polityczny tlen wszystkim „opozycyjno-demokratycznym” kandydatom.

Jeśli wyborcy SLD, Razem, Wiosny i PPS chcieliby, aby ważne dla nich tematy wybrzmiały w drugiej turze, to trzeba było zrobić wszystko, by Robert Biedroń osiągnął jak najlepszy wynik. Tak się nie stało. Na dodatek były premier z poręki SLD Włodzimierz Cimoszewicz zapisał kolejny rozdział swojej nielojalności względem lewicy mówiąc na parę dni przed głosowaniem: „Jeżeli Robert Biedroń mógł liczyć w tych wyborach na wynik przekraczający polityczne poparcie dla Lewicy, to widziałbym sens kandydowania […] Jeżeli nie może na to liczyć, a wszystko na to wskazuje, to wielkiego politycznego sensu w tym nie widzę”. Jak skończyła się przygoda Roberta Biedronia z ubieganiem się o urząd Prezydenta RP każdy widział. 2,22 proc. i 432 tys. głosów nakazałoby dokonać szybkiej i krytycznej refleksji co poszło nie tak, co można było zrobić lepiej, dlaczego w lewicowym segmencie wyborczym wygrał Rafał Trzaskowski i jakie rodzi to niebezpieczeństwa dla całego socjaldemokratycznego projektu. W miejsce tego część posłów Lewicy, działaczy SLD i Wiosny rzuciło się do entuzjastycznej kampanii na rzecz obozu neoliberalnego, bezwarunkowo angażując się na rzecz Rafała Trzaskowskiego. Rozdając materiały wyborcze stojąc ramię w ramię z politykami Platformy, w dniu wyborów publikując w mediach społecznościowych zdjęcia z podpisem „Trzaskamy”, bądź ubierając się na niebiesko manifestując swoje preferencje wyborcze. Czyżby część lewicy zapragnęła zapisać się do drużyny zwycięzców pierwszy raz od prawie 20 lat polepszając tym swoje samopoczucie?

Czy 8 lat antypracowniczych rządów PO-PSL nie nauczyło ich, że Platforma robiła wszystko by lewica w Polsce przestała istnieć? Czy Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych spotykając się w świetle kamer z kandydatem Platformy zapomniało, ile manifestacji przeprowadziło przeciwko partii Donalda Tuska, w którego rządzie ministrem był Rafał Trzaskowski? Czy pewien lewicowy tygodnik wrzucając uśmiechnięte zdjęcie Trzaskowskiego z podpisem ZMIANA przemyślał, że może być to powrót do czasów prywatyzacji zysków i uspołecznienia strat? Czy pewien lewicowy dziennik głosząc na swojej okładce „Lewica wybiera Trzaskowskiego!” zastanowił się, że postuluje publicznie trwałe zwasalizowanie socjaldemokracji?

Zrozumiałe jest to, że spora część lewicy chciała i zagłosowała na Rafała Trzaskowskiego w kontrze, w sprzeciwie, w proteście przeciwko Andrzejowi Dudzie i praktyce rządów Prawa i Sprawiedliwości. Ale jest pewna subtelna, acz ważna różnica w podejściu „głosowałem, chociaż się z tego nie cieszyłem”, a entuzjastycznym popieraniem kandydata, który co prawda ma demokrację na sztandarach, ale w wielu fundamentalnych kwestiach jest niezwykle bliski tradycji partii Jarosława Kaczyńskiego. W końcu to w zarządzanej przez Rafała Trzaskowskiego Warszawie 17 stycznia jako data wyzwolenia Warszawy wciąż jest symbolem niechciany. Przecież w 2017 roku Rafał Trzaskowski wspólnie z prezesem PiS oddawał cześć i chwałę Narodowym Siłom Zbrojnym i Brygadzie Świętokrzyskiej w Sejmie RP. „Socjaldemokratyczny” kandydat Platformy jeszcze niedawno głosował przeciwko obniżeniu wieku emerytalnego, tym samym dając pełne świadectwo swoim „propracowniczym” poglądom. Program 500+ natomiast nazywał, tak jak partyjni koledzy, „rozdawnictwem”.

Kandydat obozu neoliberalnego przegrał, a część polityków i polityczek lewicy naraziło się na śmieszność. Stoi u boku partii, która przegrała szóste wybory z rzędu, będąc chcąc nie chcąc w smutnej grupie z drwiącymi z wyborców Andrzeja Dudy liberalnymi dziennikarzami, którzy wskazują na ich gorsze wykształcenie czy sytuację materialną. Koleżeństwo godne pozazdroszczenia polityków, którzy na co dzień chcą dbać o interes przegranych transformacji i globalizacji.

Przed nami 3,5 roku bez wyborów, podczas których nie raz i nie dwa razy socjaldemokracja będzie wystawiana na próbę, podczas debat sejmowych, podczas głosowań, podczas codziennej, mozolnej politycznej pracy. Obóz liberalny przy każdej nakazującej się okazji będzie chciał zlutować lewicę z PiS, pozbawić ją głosu, prawa do własnego zdania, do własnej ideowo-symbolicznej tożsamości tak jak czyni to od wielu lat. Od tego czy lewica zdecyduje się na samodzielny kurs, zachowując równy dystans do PiS i PO zależy jej przyszłość w 2023 roku. Gdyż albo lewica będzie niepodległa, odważna i wiarygodna albo nie będzie jej wcale!

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Przeczytajcie

Następny

Zdziwienie ze zdziwienia i krewetce śmierć

Zostaw komentarz