PiS wpadł na pomysł, jak najbardziej w swym założeniu słuszny, aby wesprzeć rodziny wielodzietne, przede wszystkim matki wychowujące trójkę i więcej dzieci. Posłowie chcą ułatwić tym kobietom osiągnięcie minimalnej emerytury, która z powodu braku dostatecznego stażu pracy zwykle im się nie należy.
To sensowny plan – i rzecz jasna należałoby w przeszłości rozszerzyć go na wszystkie prowadzące gospodarstwa domowe kobiety niezależnie od liczby wychowanych dzieci. Nie potrafię się jednak cieszyć z tej propozycji, widząc, jak wokół kobiet powoli zacieśnia się pętla skrajnie konserwatywnych oczekiwań społecznych inżynierów, którzy już teraz otwarcie oceniają nas wyłącznie przez pryzmat użyteczności jako potencjalny inkubator wielokrotnego użytku.
Cwanym manewrem skierowania kompromisu aborcyjnego pod nos dobrozmianowym sędziom z TK, rząd PiS związał kobietom ręce, wcześniej zatkawszy im usta „trumienkowym”. Wycofał wolny dostęp do pigułki po. Wystawił na świecznik ekspertkę, prawiącą w XXI wieku o zbawiennych właściwościach spermy na drogi rodne i straszącą, że antykoncepcja grozi śmiercią. Przekonywał, że konwencja antyprzemocowa i cywilizowane standardy okołoporodowe to lewackie fanaberie wyznawców potwora gender.
Nie potrafię się cieszyć z zapowiedzi pozytywnych w gruncie rzeczy zmian, kiedy widzę, że krok po kroku jestem wmontowywana w jedynie słuszny system, który senator PiS Jerzy Czerwiński określił zwięźle i bez zbędnych subtelności: „Ojcowie do roboty, matki do dzieci!”.
Na antenie telewizji Trwam inny senator PiS przebąkiwał już o koniecznych zmianach w prawie, aby ograniczyć „plagę rozwodów, która zżera społeczeństwo”. Przypomnijmy, że rok temu Krystyna Pawłowicz wysmarowała do Ministerstwa Sprawiedliwości interpelację w sprawie podwyższenia opłat sądowych za postępowania rozwodowe. To wszystko razem sprawia, że „rodzina” rozumiana według matrycy PiS staje się przymusem zamiast wolnością i prawem, a popularne żarty o kobietach, którym nie starcza łańcucha, aby wyjść z kuchni, powoli przestają być abstrakcją, a zaczynają służyć za opis rzeczywistości.
Kobieta w świecie PiS służy do tego, aby „wycisnąć” z niej jak najwięcej młodych Polaków. A sytuacja finansowa wielu z nas jest niestabilna na tyle, że Wielcy Inżynierowie Społeczeństwa mogą pozwolić sobie na postawienie kobietom ultimatum: „No, kochaniutka – wydasz na świat jeszcze jedno, jeszcze dwoje, to damy ci gwarancję, że starczy wam na rachunki. A może i emeryturę dostaniesz w ramach łaski pańskiej. A jeśli nie usuniesz, chociaż chore – sypniemy groszem nieco tylko mniejszym od średniej krajowej”.
Czy to źle, że kobiety rodzą więcej dzieci? Oczywiście że nie. O ile rzeczywiście tego właśnie chcą. O ile nie jest to podły kompromis, polegający na cichej rezygnacji z aspiracji i marzeń, aby rodzina mogła zyskać pewność, że następnej zimy będzie za co kupić nowe buty i nie trzeba będzie szukać kolejnej poniżającej pracy, w której może zapłacą, a może nie zapłacą na czas.
Nie wierzę w szlachetne intencje PiS. W działaniach tej partii widzę odblask uśmiechu George’a Orwella i chęć przykrojenia wyborców do jednego sztywnego modelu, w którym mają ustawowy obowiązek być szczęśliwi. A szczęście rozumiane jest wyłącznie jako wartość wprost proporcjonalna do liczby urodzonych przez kobietę dzieci i długości świętego stażu małżeńskiego. Socjalnego, zatroskanego oblicza PiS nie mają jakoś szansy ujrzeć pary nieheteronormatywne, samodzielni rodzice, czy choćby małżeństwa, dla których in vitro jest jedyną szansą na posiadanie upragnionego dziecka. Po ludzku cieszę się z każdego gestu w stronę rodzin w trudnej sytuacji, jednocześnie jednak nie potrafię pozbyć się lęku, że Wielcy Architekci za chwilę zaczną tą pałką z napisem „Rodzina” otwarcie okładać kobiety po głowach.