uchodźcy Litwa
Wszyscy w naszym kraju śledzimy rozwój wydarzeń na naszej granicy z Białorusią. Napływ uciekinierów/migrantów z Syrii i Iraku przybrał dramatycznie duże rozmiary. Oglądamy zdjęcia setek rodzin z dziećmi i czasem z dziadkami. Tragedie ludzi przybrały trudne do ogarnięcia rozmiary. O problemie mówią prawie wszyscy, politycy rządzący i opozycja. Dominują głosy „brawo/trudno, tak trzymać”. Chciałbym jednak zaprezentować inny punkt widzenia tej grupy naszych obywateli – nie wiem, jak licznej – których bardzo zmartwił rozwój wydarzeń, którzy myślą „wstyd mi za nas”.
Jako wiekowy emeryt sięgnę do wspomnień. Czy już kiedyś znaleźliśmy się w sytuacji, gdy uchodźcy stanęli u naszych bram? To nie było tak samo, jak teraz., ale przypomnę dwie takie sytuacje. W 1949 skończyła się wojna domowa w Grecji. Wojna domowa jest chyba największą tragedią, jaka może spotkać społeczeństwo. Strona przegrana ratowała się ucieczką. Tą przegraną stroną byli ludzie związani z lewicą grecką. Uciekli na północ, uznali, że tam jest dla nich ratunek. Nie znam szczegółów tej tragedii, ale wiem, że dziesiątki tysięcy rodzin porzuciło swoje domy i udało się na tułaczkę. Polska przyjęła dużą grupę tych uciekinierów; w jednym źródle wymieniono 15 tysięcy, w innym 30 tysięcy. Jak na kraj podnoszący się z wojennych gruzów to była duża grupa. Decyzja przyjęcia podjęta została przez rząd, nie było konsultacji społecznych. Jednak dobrze pamiętam powszechną aprobatę. My nad Wisłą wiedzieliśmy, co to wojna, co to znaczy stracić dom i uciekać. Nasza gospodarka w 1949 roku dopiero kiełkowała, była bieda i brakowało prawie wszystkiego. Ale mieliśmy tego tyle, że można było podzielić się z kimś w niedoli. Grecy, którzy przybyli do Polski chodzili do naszych szkół, pracowali z nami, stali się naszymi braćmi i siostrami. Gdy w 1955 roku zaczynałem studia na Wydziale Łączności Politechniki Warszawskiej w mojej grupie spotkałem Greka Teodora. Zrobił maturę w Polsce, opanował dobrze nasz język, został inżynierem radiotechniki. Został też moim przyjacielem. Po latach zmienił się polityczny krajobraz, jesteśmy razem w Unii Europejskiej. Wiem, że część rodzin wróciła do Grecji, Teodor także, inni zostali z nami. Są jednymi z nas. Nasze postępowanie w stosunku do migrantów z Grecji możemy zapisać po stronie dobrych uczynków.
W 1953 zakończyła się wojna koreańska, straszliwa dla tego narodu. Nie było zwycięzców, nie było uciekinierów. Na północy tysiące dzieci nie miało rodziców, nie miało domów. Polska postanowiła wziąć na klika lat gromadę sierot i zaopiekować się nimi. Opowiadał mi o tym jeden z moich nauczycieli, który z całym pociągiem i wychowawcami wyruszył po te dzieci. Przejechali przez Syberię i wrócili z dziećmi, a także z ich koreańskimi nauczycielami. Zamieszkali w jednym z miast na Dolnym Śląsku. Po kilku latach wrócili pociągiem do Korei. Byli odżywieni, zaszczepieni, zdrowi, ubrani. W ramach pomocy dla Korei Północnej przyjęliśmy na nasze uczelnie kilkuset koreańskich maturzystów. Jeden z nich miał na imię Ro, był w naszej studenckiej grupie, razem z Teodorem. Został także inżynierem radiotechniki. Pracował potem na jednej z koreańskich uczelni, w 1988 roku przyjechał do Polski na kilkumiesięczny staż. Jestem pewien, że Koreańczycy, o których napisałem dobrze wspominają nasz kraj.
W trudnych i siermiężnych latach PRL tylko nieliczni planowali osiedlenie się w naszym kraju. Mieliśmy jednakże coś, co miało swoją wagę, co można było zaoferować jako pomoc, czy też dar. Mówię tu o wykształceniu. Uczelnie nasze przyjęły setki studentów z Korei, Wietnamu, Cypru, Syrii, Libii i innych krajów. Studenci otrzymywali skromne stypendia i dobre wykształcenie. Po powrocie do swoich krajów zasilali kadry administracji i rodzimych uczelni. Jestem pewien, że oni także dobrze wspominają Polskę.
Migranci koczujący na granicy z Białorusią to uciekinierzy z ogarniętego wojnami Bliskiego Wschodu, głównie z Syrii i Iraku. Przypomnijmy sobie, że I i II wojny w Zatoce Perskiej, prowadzone kolejno w latach 1991 i 2003-2005 przez USA i jego koalicjantów z Irakiem doprowadziły do rozpadu struktur tego państwa. Rozpadły się administracja państwowa, armia, szkolnictwo. Tysiące wykształconych ludzi wyjechało z kraju szukając pokoju i pracy w sąsiednich krajach. Kolejny raz Kurdowie próbowali uzyskać choćby częściową suwerenność.
W 2011 roku wybuchła „Wiosna Arabska”, która miedzy innymi doprowadziła do krwawej i tragicznej w skutkach wojny domowej w Syrii. Finansowane przez różne kraje grupy bojowników niespodziewanie połączyły się tworząc kalifat, nowe państwo islamskie ISIS, które sposobami działania i postawionymi celami przeraziło wszystkich. Obok Iraku także Syria została zdruzgotana. Nie wchodząc w rozważania, kto tu najbardziej zawinił, czy jest jakiś zwycięzca tej wojny, stwierdzamy, że dla obywateli Iraku (40 milionów) i Syrii (17 milionów) świat, w którym żyli zawalił się. Miliony rodzin opuściło swoje domy i poszło w nieznane. Pierwszym etapem była Turcja, a potem próby przejścia przez Grecję, Serbię, Węgry do Europy; najlepiej do Niemiec. Być może kilka tysięcy tych rodzin stoi teraz przed zasiekami z drutów na granicy Polski i Białorusi. Wybrali drogę przez Mińsk. Czy mamy jakiś obowiązek, by pomóc tym ludziom nad granicą?
W trakcie II Wojny w Zatoce na wezwanie sojusznika z NATO, wykonując sojuszniczy obowiązek wysłaliśmy niewielki kontyngent wojskowy do Iraku, ponieśliśmy pewne koszty, w pewnym stopniu mamy swój udział w destabilizacji Bliskiego Wschodu i część winy spada na nasze państwo. Pomagając ludziom na granicy zmażemy część tej winy. Ale o konieczności udzielenia pomocy decyduje solidarność ludzka. Kierując się wynikającym z niej obowiązkiem pomocy przeczesujemy lasy poszukując zgubione dziecko, nurkujemy w jaskiniowych zbiornikach wody ratując turystę, który złamał rękę, wspinamy się na wysokie góry, by pomóc taternikowi, który odpadł od ściany. Według wielu z nas mamy taki obowiązek także teraz wobec ludzi koczujących nad granicą! Człowiek, który ma ogrzewany dom, ma wodę i jedzenie oraz opiekę lekarską winien pomóc człowiekowi, który tego nie ma. Ten obowiązek zapisano w rożnych formach w traktatach. Większość obywateli w naszym kraju to katolicy. Obowiązek pomocy bliźniemu zapisano w wielu miejscach Ewangelii. Na granicy koczują setki rodzin, którym zawalił się świat, w którym żyli. Uważają, że nie mają gdzie wracać. Być może oszukano ich namawiając do podróży do Europy. Być może ktoś realizował tą drogą niecne cele polityczne. Reakcja naszego państwa jest zdumiewająca, wręcz zawstydzająca; ktoś użył nawet przymiotnika „hańbiąca”. Przepędzamy tych ludzi z naszej ziemi, jakby nieśli ze sobą paskudną chorobę. Do wszystkich, którzy pędzą dolę tułacza i rozpaczliwie szukają na Ziemi miejsca do życia dotarła jasna wiadomość: „nie możecie liczyć na Polaków”.
Aby odgrodzić się skutecznie od migrantów postanowiliśmy wybudować mur-zasieki za 1,5 miliarda złotych. Stać nas na to, mówi nasz minister! Gdyby liczba potencjalnych migrantów doszła do 30 tysięcy, to na każdego z nich wypadnie 50.000 złotych. Jak można pomóc czteroosobowej rodzinie za 200 tysięcy złotych? Czy niechęć do pomocy nieznanym ludziom odebrała nam miarę rzeczy?
Muszę w tym krótkim wywodzie dodać mój osobisty argument. Tak mnie wykształcono i wychowano, że Litwinów i Białorusinów traktuję jak najbliższych nam kuzynów. Mieliśmy przez wiele wieków wspólną historię. Moja rodzina ma tam także korzenie. Teraz mamy oddzielne byty państwowe. Tak chcemy i tak jest. Ale uważam, że powinniśmy być najlepszymi sąsiadami, powinniśmy sobie pomagać, współżyć ze sobą. Tymczasem budujemy mur, aby osiągnąć stan możliwie doskonałej separacji. Coś takiego nigdy w naszej historii nie zdarzyło się. Nie przypuszczałem, że doczekam takich czasów, przejdą do historii.
Nie podoba nam się ustrój polityczny naszego sąsiada. Rozumiem te argumenty. Nasz stosunek do przywódcy sąsiada rzutuje na stosunek do ludzi, którzy w poszukiwaniu szansy na lepsze życie chcą z Białorusi dostać się do Polski, kraju w Unii Europejskiej, możliwym miejscu do życia. Zawracając ich na Białoruś prowadzimy – tak uważamy – zwycięską grę polityczną z przywódcą, zapominając o tragicznym losie zawróconych. Ulubionym przez nas narzędziem polityki są sankcje. Jeśli coś kupujemy od Białorusinów, to nie kupujmy. Jeśli coś sprzedajemy im, to przestańmy sprzedawać. Fabryki, które produkowały kupowany przez nas produkt staną, a pracownicy wpadną w biedę. Fabryki, którym nasz produkt potrzebny był do produkcji też staną, a pracownicy też wpadną w biedę. Rozumiemy to jako element wojny z przywódcą. Z własnych doświadczeń wiemy, że przywódcy się wyżywią, a pracownicy? Czy przyjdzie im do głowy wniosek, że jeśli na kimś można polegać, to na Rosji? Czy o to nam chodziło?
Przypomnę dwa cytaty. Zacznę od Zygmunta Baumana; „… powołaniem społeczeństwa i jego właśnie obowiązkiem jest zapewnienie egzystencjalnego bezpieczeństwa każdemu i wszystkim swym członkom … ”. To zdanie o obowiązku społeczeństwa, ale tyczy także obowiązku wobec całego rodzaju ludzkiego żyjącego na planecie Ziemia.
Drugi to cytat z Encykliki „Fratelli tutti” papieża Franciszka: „Każde istnienie ludzkie ma prawo do godnego życia i do integralnego rozwoju, a tego podstawowego prawa nie może odmówić mu żadne państwo. ….. Kiedy ta elementarna zasada nie jest chroniona, nie ma przyszłości dla braterstwa ani dla przetrwania ludzkości.”
Wiem, że argumentacji i konkluzji zawartych w tej opinii nie podziela wielu moich rodaków, martwi i boli mnie to. Jednak musiałem to napisać, gdyż tak właśnie myślę i czuję.