Zbiegło się w czasie kilka wydarzeń różnej rangi, które razem jakoś wymusiły na mnie napisanie tego tekstu. Ot, taki doroczny dzień walki z depresją. Co roku urządzam sobie różne testy, z których wynika, że albo już mam, albo niedługo będę miał depresję. A ja sobie myślę, że to po prostu Polska, bo przecież w miarę normalnie funkcjonuję, robię to, co powinienem, a nawet zdarza mi się czasem przejawić jakąś nadzieję. Taki tam melancholiczny pesymizm, z którym się żyje i z którym się umiera, choć do karty zgonu wpisują coś innego.
W najnowszej „Polityce” Artur Domosławski opowiada Jackowi Żakowskiemu o swojej ostatniej książce: biografii Zygmunta Baumana. Na mój prywatny użytek nazwałbym profesora Baumana Tuwimem polskiej filozofii. Z Tuwimem łączyło go wiele, choć jednego rzuciło w czasie wojny na zachód, a drugiego na wschód. Jednemu i drugiemu odmawiano prawa do bycia Polakiem, jeden i drugi wykuwał swój los. Jeden i drugi chciał być Polakiem w Polsce takiej, jaka była po roku 1945. Tuwim nie dożył 1968 roku, być może na swoje szczęście. Bauman został wtedy wygnany ze swojej ojczyzny. Drugi raz wypędzono go w roku 2006. Pojawiła się oto propozycja, by na Uniwersytecie Warszawskim zorganizować uroczyste odnowienie doktoratu Zygmunta Baumana, wtedy już światowej sławy intelektualisty posiadającego tytuły doktora honoris causa. Komisja złożona z byłych i aktualnych rektorów jednomyślnie odmówiła zgody. Artur Domosławski sugeruje, że szacowne grono mogło zrobić na złość aktualnemu wicepremierowi Giertychowi z Ligi Polskich Rodzin, ale wolało wygnać Baumana po raz drugi. Wygnać filozofa, który przestał być komunistą, ale nigdy nie przestał być humanistą.
Domosławski stawia tezę, że jednym największych polskich problemów po transformacji jest antykomunizm polskiej inteligencji. Postawa ta uniemożliwia racjonalną dyskusję o historii i, chcąc nie chcąc, otwiera furtkę wszystkim odmianom antykomunizmu, z całą paletą różnych -izmów z faszyzmem włącznie. Jak wiadomo, nie ma lepszych antykomunistów niż faszyści – obojętne, czy ci z ONR, z NSZ, z Brygady Świętokrzyskiej czy… z IPN. Intrygujące jest to, że w ochronie faszystów i ich sympatyków przodują trzy instytucje: Instytut Pamięci Narodowej, Imperium Maryjne z Torunia i Katolicki Uniwersytet Lubelski. Chwilowo IPN uznał, że nie może się afiszować z hajlującym faszystą, pozostanie więc na etapie gloryfikowania Brygady Świętokrzyskiej. Oddział IPN we Wrocławiu został bez dyrektora. W Lubinie szepce się po kątach o na wpół tajnych komórkach FOS – Faszystowskiej Organizacji Studenckiej czy Twierdzy, zrzeszającej studentów KUL. Opierają się na zdrowych przedwojennych tradycjach – tradycjach ONR i OZ(o)N.
Do takich samych zdrowych idei, upowszechnianych przed wojną przez „Mały Dziennik” i całą rodzinę pism z Niepokalanowa, nawiązuje imperium medialne Ojca Rydzyka. Tak się przypadkiem składa, że notatka na temat „Małego Dziennika” jest w polskiej Wikipedii bardzo skąpa, a szkoda, bo materiał źródłowy zachował się w dużej ilości.
Na koniec informacja dobra albo zła. Tydzień temu ostatecznie zakończył się proces przeciw Robertowi Kolińskiemu o rzekome szkalowanie organizacji Elbląscy Patrioci oraz Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR) poprzez publiczne nazywanie ich faszystami. Wniosek o kasację został odrzucony i wciąż jeszcze można, przynajmniej do nowego procesu, faszystów faszystami nazywać. Sąd spełnił życzenie Tuwima i swoim wyrokiem słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przywrócił i prawdziwość, prawo znowu prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość… A faszyzm – faszyzm.
To taki bielszy odcień szarości w życiu naszym czerni.