Doprawdy, nie wiem, skąd autor wziął mniemanie o swojej elitarności, ale wiem, że spędzić musiał wiele czasu nad spłodzeniem swojego dzieła. Próżny trud.
Komitet Obrony Demokracji, będący swego czasu uliczną emanacją liberalnej opozycji i której doprawdy nie można lekceważyć choćby przez to, że była w stanie zgromadzić na protestach prawdziwe tłumy, nie ma szczęścia do liderów. Być może w ogóle ”prawdziwych liderów już nie ma” i warto zastanowić się nad innymi formami przywództwa w organizacjach społecznych będących pod ostrzałem władzy nie stroniącej od ciągot autorytarnych. W KOD-zie najpierw objawił się Mateusz Kijowski i wziął kierownictwo, bo to leżało na ulicy; przez długi czas nic nie było w stanie go skompromitować – nawet niepłacenie alimentów na własne dzieci. Pomogło mu to, że liderzy polityczni w Polsce dzierżą często władzę quasi-religijną, opartą na zaufaniu w boskie cechy Mistrza. Prawda jest jednak taka, że Kijowski w odpowiednim czasie zrobił po prostu wydarzenie na fejsie. To mówi wiele o stanie kultury politycznej i społeczeństwa obywatelskiego po ćwierćwieczu kapitalizmu w naszym kraju.
Kiedy jednak okazało się, że Kijowski ”przewala” własną organizację na lewe faktury, już nawet najtwardszy aktyw KOD-einowców, dotychczas zapatrzonych w niego jak obrazek, nie mógł dalej go zdzierżyć. Na szefa zarządu, czyli tak naprawdę medialną gębę KOD-u wybrano Krzysztofa Łozińskiego – w zastępstwie Władysława Frasyniuka, któremu już się nie chce, i za zasługi sprzed 35 lat w opozycji. Nie dziwota więc, że Łoziński okazał się przywódcą nieudolnym. Po KOD-zie pałeczkę przejęli Obywatele RP – bardziej bojowa wersja wojowników o III RP. Ich zdolności mobilizacyjne też się właśnie kończą. Polityczna niemoc Łozińskiego to jedno, gorsze jest to, z czego ona wynika – z jego nieprawdopodobnej wręcz miałkości intelektualnej, niezrozumienia współczesnych procesów społecznych zachodzących w Polsce i na świecie oraz nieumiejętności komunikacji. Co do tego ostatniego to nie mam wielkich wymagań – chodzi o to, żeby nie obrażać.
Łoziński w pierwszy dzień świąt opublikował otóż na FB tekst pt. ”Zdjąć aureolę z mordy chama”. Tekst okraszony jest zdjęciem – memem w stylistyce z czasów wczesnego Wałęsy (gdyby wówczas były memy), czyli cokolwiek dosadnej: buty, słoma i podpis ”buty do robienia kariery”. Padają słowa ”bydło na salonach”, bo przecież wcześniej, przez 25 lat, towarzystwo było bardziej wyperfumowane. ”Cham wyrasta na pomniki, cham zaczyna być wzorcem patriotyzmu, kultury, myśli. Cham dzierży władzę, a wrogiem chama są <<elity>>” pisze Łoziński, bo się przebrał za Kisielewskiego. W tym emocjonalnym wyrzygu autor się ośmiesza, cytując – na dowód, że słoma mu z butów nie wystaje – definicję mezonów. Z Wikipedii. Powołuje się na Gombrowicza i Lampedusę, jakby chciał poderwać licealistkę z ambicjami literackimi. Doprawdy, nie wiem, skąd autor wziął mniemanie o swojej elitarności, ale wiem, że spędzić musiał wiele czasu nad spłodzeniem swojego dzieła. Próżny trud.
Odmalowanie swoich politycznych wrogów w najczarniejszych barwach to rzecz prosta. U zdeklarowanych zwolenników zbierze się ochy i achy. Trudniej jednak spojrzeć prawdzie w oczy, że jest się reprezentantem tej części Polski, która owego ”chama” wyhodowała. I po przeczytaniu tekstu Łozińskiego ja już wiem dlaczego.